Mariusz Janik: Miło znów cię widzieć.
Agata Gwizdała: Mnie również jest miło. Bardzo.
Z Radiem Łódź pożegnałaś się pod koniec marca 2022 roku. Minęły przeszło 2 lata i jesteś ponownie. Tęsknota wygrała?
Sentyment. Do miejsca i ludzi. 1 kwietnia 2022 roku rozpoczęłam oficjalnie pracę w Telewizji Polsat News. Chwilę wcześniej w ostatniej, bardzo dla mnie ważnej, filmowej audycji, pożegnałam się ze słuchaczami Radia Łódź. To były dwa lata wypełnione bardzo różnymi emocjami, związanymi z nową pracą, wyzwaniami i wieloma zmianami. Przez ten cały czas często też wracałam myślami do radia, do instytucji, w której spędziłam prawie 10 lat życia. To tu – przy Narutowicza 130 – tak naprawdę ukształtowała się moja zawodowa droga, którą wciąż staram się podążać. W pewnym momencie poczułam jednak, że potrzebuję nowych wyzwań, że chcę sprawdzić się i rozwijać na innej płaszczyźnie. I tak zaczęła się przygoda z telewizją newsową, która trwa do dziś. Ale sentyment do radia pozostał.
Twoja nowa autorska audycja będzie poświęcona filmowi. Słuchacze będą mogli cię usłyszeć już w sobotę (27 kwietnia).
To będzie mój kolejny debiut na antenie Radia Łódź (śmiech). Sobotnie pasmo między godz. 16 a 18. Przed odejściem z radia prowadziłam w tym czasie audycję „Do kina czy na film”. Wcześniej była jeszcze „Kinosfera” – chyba w czwartkowe wieczory. Teraz wracam z inną perspektywą i nowym pomysłem na program. Mam poczucie, że otrzymałam szansę na to, aby audycja miała naprawdę autorski charakter. Stąd też jej tytuł – „Agata i film”. Choć tytuł programu to nie była moja propozycja. Przyznam nawet, że początkowo trochę mnie onieśmielała. Potrzebowałam się z nią oswoić.
Jaki czynnik był tym decydującym?
W tym miejscu ukłony dla Jacka Grudnia, szefa Radia Łódź. Przekonał mnie, że ten tytuł wpisuje się też w szerszą koncepcję myślenia o Radiu Łódź, którą wraz z Moniką Czerską – dyrektor programową – chcą realizować. Ja z kolei chciałabym, żeby sobotnia audycja była miejscem rozmów i debat o szeroko rozumianej kulturze audiowizualnej. O filmie, serialu, rynku VOD, festiwalach, imprezach branżowych. Zarówno propozycji z głównego nurtu, jak i tych bardziej artystycznych, niszowych. Chciałabym być z mikrofonem w centrum tych wydarzeń, które decydują o filmowym charakterze Łodzi i regionu, ale jednocześnie na bieżąco sprawdzać, co dzieje się w świecie kina – w Polsce i zagranicą. W końcu film nie ma granic. Przede wszystkim jednak chciałabym pozostawać w kontakcie z naszymi słuchaczami, liczę na ich aktywny udział w programie. Za tymi rozmowami na – i poza – anteną akurat bardzo tęskniłam.
Agata Gwizdała w Studiu im. Henryka Debicha, fot. Konrad Ciężki
Może pokusisz się o krótką zapowiedź pierwszego odcinka?
Spoilerować nie będę, ale mogę zdradzić, że porozmawiamy o filmowych powrotach – tych bardziej i mniej udanych. Pochwalimy się także kolejnymi światowymi sukcesami naszych łódzkich twórców. Mam także nadzieję, że pierwszym gościem audycji „Agata i film” będzie osoba, dzięki której także przeżyłam filmową i zawodową przygodę życia. Nie zdradzam nazwiska, bo radio to żywa materia, więc dopóki nie przywitam gościa na żywo w studiu, nie będę zapeszać. Ale powiem tylko, że ma dużo wspólnego z prezentem na pożegnanie, który otrzymałam od koleżanek i kolegów, odchodząc z radia. Był to fotos z „Zimnej wojny” (2018). Pochodził z planu filmu Pawła Pawlikowskiego, realizowanego także w naszym Studiu im. Henryka Debicha.
Stara miłość nie rdzewieje…
(śmiech) Zauważ, że powiedziałam w „naszym studiu”, a przecież to będą tylko moje gościnne występy. W każdym razie zapraszam do słuchania sobotniej audycji, więcej nie zdradzę.
Przyłączam się do zaproszenia. Skoro mówimy o twojej audycji „Agata i film”, czy jest jakiś tytuł, który w ostatnim czasie zrobił na tobie największe wrażenie?
Bez wątpienia „Strefa interesów” Jonathana Glazera. Widziałam ten film dwukrotnie. Po jednym z seansów postanowiłam pojechać do Auschwitz. Oczywiście wszyscy pamiętamy to miejsce ze szkolnych wycieczek, ale poczułam potrzebę, także po obejrzeniu „Strefy interesów”, by doświadczyć tego miejsca jako dorosły i świadomy człowiek. Poza tym, kontekst tego filmu jest przerażająco aktualny, stąd też taka potrzeba.
Kultura jest dla ciebie bardzo ważna. Twoja przygoda z nią nie rozpoczęła się jednak od filmu. Na początku była muzyka.
Rzeczywiście tak było. Edukację rozpoczęłam od Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Łodzi. Od samego początku uczyłam się nie tylko języka polskiego czy matematyki, ale także kształcenia słuchu, rytmiki i gry na instrumencie. Początkowo to był fortepian, później organy.
Dodajmy, że mówimy o szkole, która znajdowała się przy ul. Jaracza 19.
Początkowo tak. To było niezwykle klimatyczne miejsce. Szkoła w podwórku, w kamienicy. Zupełnie nietypowa, w której rozbrzmiewały wszystkie możliwe dźwięki. Małe kameralne klasy, wszyscy się znaliśmy. Do tej pory utrzymuję znajomości z tamtego okresu. Wspólnie założyliśmy również chór Vivid Singers. Przez 15 lat koncertowaliśmy z bardzo różną muzyką – od sakralnej po filmową.
Można o tobie powiedzieć kobieta-orkiestra.
Wartoprzeczytać
Nie, nie (śmiech). Mam po prostu szczęście, że mogę zajmować się w życiu tym, co naprawdę lubię i co sprawia mi przyjemność. Szczęście i tak naprawdę przywilej, dlatego mam do tego też sporo pokory.
Opowiedz zatem o swoim pierwszym filmowym wspomnieniu.
Wszystko, o czym rozmawiamy, łączy jeden tytuł – „Amadeusz” (1984). Nie wiem, ile razy w życiu widziałam film Milosa Formana. Pierwszy raz jeszcze jako mała dziewczynka. Później wielokrotnie oglądałam go w szkole muzycznej. Ja chyba pokochałam tego Mozarta. Z lat dzieciństwa bardzo ważna jest także „Akademia Pana Kleksa” (1983), dlatego z duszą na ramieniu szłam do kina na nowego Kleksa. Doskonale też pamiętam „Króla lwa” (1994). Trzydzieści lat minęło od tej premiery, zresztą jaki to był rok dla kinematografii… „Pulp Fiction”, „Skazani na Shawshank”, „Forrest Gump”. To też początek mojej przygody z kinem.
Jeśli chodzi o „Akademię Pana Kleksa”, to miałaś przyjemność porozmawiać z ekranowym Ambrożym, czyli Piotrem Fronczewskim.
Inaugurował pierwszy cykl „Filmowego Lata w Radiu Łódź”. Przypomnę, że podróżowaliśmy po regionie szlakiem filmów i seriali. Pamiętam, jak zadzwoniłam do pana Piotra z propozycją spotkania. Przedstawiłam ideę całego cyklu i przekazałam, że oczywiście dostosuję się do każdego terminu i dojadę w każde wskazane miejsce. Piotr Fronczewski zareagował ogromną radością i powiedział, że chętnie odwiedzi swoją Akademię po latach. Po blisko czterdziestoletniej przerwie powrócił do pałacu w Nieborowie, gdzie powstawały zdjęcia do filmu Krzysztofa Gradowskiego.
Jak wspominasz to spotkanie?
To była rozmowa ze znakomitym artystą, ale i niezwykle otwartym człowiekiem, sypał anegdotami jak z rękawa. Wspominał, śmiał się, widziałam w jego oczach prawdziwą radość z tego, że tam jest. To było niesamowite, miałam naprawdę dużą satysfakcję z tego spotkania. Szczególnie, że rozmowa z Panem Kleksem, Frankiem Kimono i przede wszystkim Piotrem Fronczewskim została bardzo dobrze przyjęta.
Zastanawiam się, czy wolisz oglądać filmy na wielkim ekranie, czy może jednak w domowym zaciszu za pośrednictwem platform streamingowych?
Zdecydowanie jestem zwolenniczką oglądania filmów na wielkim ekranie. Wierzę, że magia kina polega nie tylko na ruchomych obrazkach, ale także na wspólnym doświadczaniu emocji w zaciemnionej sali. Zarówno ze znajomymi, jak i obcymi osobami, które przypadkowo spotykamy. Do tego w świetnej jakości dźwięku i obrazu, której – mimo wielu technologicznych możliwości – nie jesteśmy w stanie odtworzyć w tradycyjnych warunkach domowych.
Pojawiają się jednak głosy, że współcześnie obserwujemy powolny upadek kin.
To pokłosie pandemii i lockdownu, a przez to także większej popularności platform streamingowych. Myślę, że teraz te obawy są mniejsze, wyniki frekwencyjne w kinach poprawiają się, ale na pewno nie są w pełni satysfakcjonujące. Są przecież filmy, których grzech nie obejrzeć na wielkim ekranie. Kino przeżyło już sporo kryzysów w historii, więc mam nadzieję, że ten ostatni jest tylko kolejnym doświadczeniem, z którego warto wyciągnąć wnioski.
Kiedyś mieliśmy kasety VHS, dziś korzystamy z serwisów VOD.
Jestem z tego rocznika, który ma komunię nagraną na VHS-ie (śmiech). Chyba pora, aby przegrać tę uroczystość na inny nośnik. Oczywiście, korzystam z platform steamingowych i czerpię z tego dużą przyjemność. Nie ukrywam, że logistycznie nie jestem w stanie wszystkiego obejrzeć w kinie. Nie jest także tajemnicą, że dziennikarze przygotowujący się do spotkań z artystami, otrzymują dostęp do filmów właśnie online.
Za sprawą różnych nośników możesz wracać chociażby do swojego ukochanego „Amadeusza”. A jakie inne filmowe tytuły są dla ciebie szczególnie ważne?
Z punktu widzenia takiego wyjątkowego filmowego przeżycia, doświadczenia to na pewno „Życie jest piękne” (1997) Roberta Benigniego i „Osiem i pół” (1963) Federico Felliniego. Ale na takiej liście jest też na pewno „Misja” (1986) – przede wszystkim ze względu na muzykę Ennio Morricone”, czy „Pół żartem, pół serio” (1959). Dorzuciłabym jeszcze „Zieloną milę” (1999). Ta lista się nie kończy… Z zawodowego punktu widzenia numerem jeden pozostaje „Zimna wojna”.
Z filmem Pawła Pawlikowskiego pojechałaś zarówno na festiwal w Cannes, jak i za ocean, gdy miał szansę na Oscary.
Tak naprawdę wszystko zaczęło się od „Idy” i jej oscarowego sukcesu w 2015 roku. Bardzo uważnie śledziłam twórczość Pawła Pawlikowskiego i Ewy Puszczyńskiej. Kiedy „Zimna wojna” zakwalifikowała się od konkursu na festiwalu w Cannes, pojechałam tam jako dziennikarka Radia Łódź. Z Lazurowego Wybrzeża relacjonowałam wydarzenia nie tylko dla Radia Łódź, ale i innych ogólnopolskich rozgłośni oraz łódzkiego oddziału TVP. We Francji film otrzymał nagrodę (Złotą Palmę za reżyserię – red.), a potem kolejne. Coraz częściej mówiło się o jego oscarowych szansach. Pamiętam taki moment, jak pomyślałam – no dobrze, ale co my zrobimy, jak będzie ta nominacja? Przecież nie polecę do Hollywood z radiowym mikrofonem. Finalnie film dostał trzy nominacje, a potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko… Skoro powiedzieliśmy A, trzeba było także powiedzieć B (śmiech). Choć nawet, jak dziś o tym mówię, to myślę, że to wszystko brzmi bardzo nierealnie.
Niemożliwe nie istnieje.
W wyjeździe do Hollywood pomogło wielu partnerów i sponsorów. Było to ogromne przedsięwzięcie dla całego radia jako instytucji.
Podróż do innego świata.
Prawdziwa abstrakcja. Przed wyjazdem byłam przerażona tym, co mnie czeka. Trafiłam do miejsca, którego kompletnie nie znałam. Nie miałam tam osoby, która mogłaby mną pokierować. Ostatecznie jednak było to doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę.
Pamiętam twoje relacje sprzed Dolby Theatre w Los Angeles.
Niesamowicie było zobaczyć ten wielki hollywoodzki świat z bliska. Co ciekawe, świat, który nie rzadko sąsiaduje z zupełnie smutną rzeczywistością. Cały czas miałam włączony radiowy mikrofon, coś rejestrowałam, z kimś rozmawiałam. Oczywiście, nie miałam dostępu do tego epicentrum – jak powiedział Paweł Pawlikowski, odbierając Oscara za „Idę” – tego co się działo w środku. To świat rządzący się zupełnie swoimi prawami. Szczególnie jeśli chodzi o dostępność dla dziennikarzy i akredytacje. Z pewnego dystansu przybliżałam jednak słuchaczom Radia Łódź tajemnice Los Angeles, które jest wyjątkowym miastem. Poza tym mogłam spotkać się z łódzkimi twórcami – wspomnianą już Ewą Puszczyńską czy Piotrem Dzięciołem – w zupełnie nowych okolicznościach. Właściciel studia Opus Film powiedział zresztą do mnie – pani Agato, zazwyczaj przychodzi pani do mnie na Łąkową, co my tutaj dzisiaj robimy (śmiech). Dodam, że byliśmy na pięknym tarasie z widokiem na całe Los Angeles.
W twojej radiowej pracy było zapewne więcej takich niezapomnianych chwil.
Realizując wspomniany cykl „Filmowe Lato w Radiu Łódź”, miałam zaszczyt rozmawiać między innymi z Ignacym Gogolewskim. To chyba jedna z trudniejszych rozmów. Bardzo ją przeżywałam, to przecież było spotkanie z Mistrzem. Pan Ignacy przyjął mnie niezwykle ciepło, spotkaliśmy się – w jak się okazało – jego ulubionej warszawskiej kawiarni, a rozmowa o teatrze, kinie, to była po prostu rozmowa o życiu. Pamiętam, że kiedy pojawiła się informacja o jego śmierci, to wróciłam do tej naszej rozmowy. Ktoś wskazał mi fragment, w którym pan Ignacy mówił o tym, jak sobie wyobraża odejście z tego świata. Wtedy brzmiało już zupełnie inaczej.
Skoro o wspomnieniach mowa. Wróćmy do 2013 roku, kiedy dołączyłaś do zespołu Radia Łódź.
Pewnie cię zaskoczę, ale swoją przygodę z Radiem Łódź rozpoczęłam od portalu internetowego. To były czasy, kiedy nowe media stawały się drugim filarem rozgłośni. Strony internetowe towarzyszące rozgłośniom zaczynały żyć własnym życiem. Z jednej strony były przedłużeniem anteny, z drugiej samodzielnym portalem. Prowadziłam wtedy dział kultury. Zajmowałam się wyłącznie pisaniem. Zresztą nigdy wcześniej nie miałam radiowych doświadczeń.
Kto zatem cię odkrył dla anteny?
Jako pierwsza mikrofon do ręki dała mi Małgosia Warzecha. Potrzebowała relacji do „Melpomeny”, popularnej teatralnej audycji na antenie Radia Łódź. Swój pierwszy radiowy materiał realizowałam w dawnej WiMie. Studenci Szkoły Filmowej w Łodzi założyli tam własny teatr i wystawiali spektakl. Z biegiem czasu dostawałam kolejne antenowe szanse.
Pamiętasz swój pierwszy materiał, który trafił do serwisu informacyjnego?
I znowu kultura (śmiech). Były to wyniki Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi. Po jakimś czasie Andrzej Berut, ówczesny redaktor naczelny, zaprosił mnie do swojego gabinetu i zaproponował, bym pracowała na antenie. Postawił jednak warunek. Musiałam zrezygnować z pracy w szkole – równolegle z pracą w Radiu, uczyłam języka francuskiego w prywatnej szkole językowej. Wiedziałam, że połknęłam radiowego bakcyla, więc decyzję podjęłam bardzo szybko. Przez wiele lat łączyłam pracę antenową z działalnością na portalu internetowym. Później zaczęłam prowadzić autorskie audycje i tego czasu na online było coraz mniej. W końcu postawiłam wyłącznie na pracę na antenie.
W 2016 roku zostałaś laureatką Złotego Pióra. Byłaś pierwszym radiowcem, do którego trafiła Nagroda im. Jerzego Katarasińskiego.
To było kompletne zaskoczenie. Nagrodę odbierałam z rąk śp. pani poseł Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej. Złote Pióro za każdym razem otrzymywali dziennikarza piszący o kulturze. Kapituła doceniła nie tylko moją pracę na portalu w tym zakresie, ale także rozmowy, debaty, relacje na antenie. Jeśli się nie mylę – to była też ostatnia nagroda przyznana w 20-letniej historii plebiscytu.
fot. archiwum Radia Łódź
Internet, radio, teraz także telewizja – nie możesz narzekać na nudę w życiu. Ostatnio zapytałem Bartka Florczaka, czego mógłbym mu życzyć. Odpowiedział, żeby doba miała 36 godzin. U ciebie jest chyba podobnie.
Praca z kulturą wymaga dość dużej elastyczności i cierpliwości. Wiele wydarzeń organizowanych jest przecież przede wszystkim po godzinach. Spotykamy się z artystami wtedy, kiedy to oni znajdą wolny termin w swoim kalendarzu. Zupełnie inaczej jest w telewizji newsowej. Nawet najlepiej rozpisany plan błyskawicznie może ulec zmianie. Najważniejsze jest tu i teraz. Szybka reakcja i dyspozycyjność.
A co lubisz robić w wolnym czasie?
Bardzo dbam o to, by spędzać czas z najbliższymi – w podróży, w domowym zaciszu, w kinie, w teatrze. I… na squashu. Zupełnie amatorsko, ale emocje są na najwyższym poziomie.
Czego zatem ci życzyć?
Żeby słuchacze znów dali mi szansę.
Komentowane 1
Czy wrócą poprzedni autorzy audycji filmowej? Świetni, młodzi ludzie, wspaniale opowiadający o filmach, znajdujący niesamowita, alternatywna muzykę filmową… 😕 Teraz słucham Pani Agaty i same starocie.. Czy wróci poprzednia audycja!!???