Mariusz Janik: Czym jest dla pani radio?
Małgorzata Warzecha: W pewien sposób stało się moim życiem i domem. Jest też wrogiem, materią, z którą nie daję sobie rady. Czasami jestem obrażona, czasami mnie wyrzucają. Ja jednak się nie poddaję i wracam, np. dzięki sądom pracy. Moje stosunki z radiem są bardzo poplątane. Cieszę się, że finisz jest w miarę spokojny.
Zastanawiała się pani, co by robiła w życiu, gdyby nie radio?
Dokonałam pewnego wyboru. Moja pierwsza decyzja po studiach była błędna. Pracowałam jako lektor w Studium Języka Polskiego dla Cudzoziemców Uniwersytetu Łódzkiego. Szybko zorientowałam się, że to nie dla mnie. Był 1980 rok, po drodze wydarzyły się pewne ważne zmiany polityczne w Polsce i pomyślałam, że pójdę w stronę dziennikarstwa. Od razu odrzuciłam telewizję, choć miałam możliwość pracować w tym medium. Przeszłam nawet próby kamerowe. Miałam jednak świadomość, że to praca na krótką metę – do trzydziestki i koniec. Wtedy panowało takie myślenie, że dziennikarstwo telewizyjne przeznaczone jest wyłącznie dla młodych. A w radio liczył się przede wszystkim głos. To teatr wyobraźni, w którym operuje się słowem. Wybór był prosty. Przygodę z radiem rozpoczęłam od szalonej estradowej redakcji, jaką był wówczas „Wesoły Autobus”.
Kultowa audycja.
O której dziś już niewiele osób pamięta. A była realizowana z udziałem aktorów, którzy jeździli z nami po całej Polsce. W pewnym momencie była to jedna z najpopularniejszych audycji Polskiego Radia w całym kraju. Wskutek błyskawicznych wydarzeń towarzyskich szybko zostałam kierownikiem zespołu. Poprzedni został wyrzucony z powodu awantury. Bardzo dawne czasy, nie ma co zagłębiać się w szczegóły.
Podróżowaliście nie tylko po Polsce.
W 1987 roku odbywaliśmy tournée po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Nie miałam jeszcze trzydziestu lat. Pierwszy lot samolotem do USA był dla mnie wyjątkowy. Na owe czasy była to podróż życia. Obecne pokolenia, przyzwyczajone do zagranicznych wojaży, mogą tego nie zrozumieć, ale w tamtym czasie Polska znajdowała się za „żelazną kurtyną”. Pamiętam, że przeżyłam prawdziwy szok kulturowy. Szczególnie gdy po miesiącu wracałam na brudny dworzec Łódź Fabryczna (śmiech). Ostatnio wspominałam dawne czasy, gdy nagrywałam materiał na ul. Włókienniczej. Mało kto wie, że właśnie tam w PRL-u jeździło się kupować w nocy… alkohol. To było jedyne takie miejsce w całym mieście. Sama jeździłam tam na „zakupy”. Wspomniałam o tym niedawno dyrektorowi kamienicy Hilarego Majewskiego.
Wróćmy do „Wesołego Autobusu”. Właśnie ta audycja sprawiła, że zajęła się pani w radiu tematami kulturalnymi?
Z wykształcenia jestem filologiem polskim, więc to naturalne, że nie mam wiedzy eksperckiej na temat innych obszarów. Oczywiście, wszystko rozpoczęło się od literatury i wspomnianej audycji estradowej. Pisaliśmy do niej teksty. Miałam marzenie, by zostać pisarką.
Małgorzata Warzecha i „Wesoły Autobus” na scenie w USA, fot. materiały prywatne
Po części się udało. Napisała pani książkę „Paulina na tropie”.
Była wzorowana na twórczości Joanny Chmielewskiej. Na rynku wydawniczym ukazała się w 1988 roku. Popełniłam także kryminał „Noc z Ameryką w tle”. Był on czytany w trakcie jednych z wakacji na naszej radiowej antenie. Napisałam też dwie piosenki dla dzieci. Jedyne dwie mojego autorstwa. Później jakoś to pisanie ze mnie uciekło. Cieszę się, że odziedziczyłam po moich starszych koleżankach, które odchodziły z radia, te dobre i przyjemne obszary, jak teatr czy literatura właśnie.
Klasyk mawiał, że „kino jest najważniejszą ze sztuk”. Pani bliższy jest jednak teatr.
Zdecydowanie, choć nie jestem fanatykiem spędzania wolnego czasu w teatrze. Dawniej film bardziej mnie interesował, teraz nie jestem na bieżąco. Lubię słuchać kolegów, którzy opowiadają mi o kinie z wielkim nabożeństwem. Podobnie jest z muzyką.
Pani z kolei może opowiadać kolegom o teatrze i literaturze.
Mogę mówić o literaturze, choć nie do końca współczesnej. Mam pewien problem, ponieważ nie lubię fikcji literackiej. Nie czytam literatury pięknej. Zdecydowanie bardziej wolę tę dokumentalną. Na szczęście udaje mi się to przekładać na antenę, ponieważ mogę opowiadać o książkach dokumentalnych, biograficznych. Podziwiam Anię Groblińską, moją koleżankę z pokoju, która rozmiłowała się w literaturze pięknej. Zna ją świetnie.
Jako współprowadząca audycję „Warto przeczytać” mogłaby pani polecić jakiś tytuł naszym czytelnikom?
Na pewno mogę polecić biografię Andrzeja Zauchy, którą całkiem niedawno przeczytałam. Było to dla mnie wyjątkowe doświadczenie, ponieważ znałam okoliczności, w jakich doszło do tragedii, znałam jego rodzinę, znałam rodzinę dziewczyny, z powodu której zginął. To byli moi dobrzy znajomi z Nowego Sącza. Odbierałam tę biografię nie tylko jako opowieść o artyście. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie również biografia Grzegorza Ciechowskiego oraz autobiografia Joanny Szczepkowskiej.
Aktorki, która przekazała, że „4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”.
Wartoprzeczytać
Fantastyczna aktorka, która w dodatku świetnie pisze. Wnuczka pisarza Jana Parandowskiego odziedziczyła talent literacki po swoim dziadku.
W trakcie pracy w Radiu Łódź rozmawiała pani z wieloma ludźmi kultury. Czy któreś ze spotkań znajduje się na podium pani prywatnego rankingu?
Bardzo ceniłam i cenię sobie rozmowy nie tylko z artystami, ale i ze stałymi współpracownikami Radia Łódź. Prowadziłam dwa historyczne cykle dotyczące zarówno historii naszego regionu, jak i diecezji. Zapraszałam do nich nieżyjącego już dr. Marka Budziarka, kustosza Muzeum Miasta Łodzi, który sprowadził do naszego miasta gabinet Jana Karskiego. Przez kilka lat prowadziliśmy rozmowy między innymi na temat końca XX wieku, o chrześcijaństwie. Dyskutowaliśmy także na bieżące tematy związane z historią. Był wspaniałym rozmówcą. Jeśli chodzi o artystów, znakomicie rozmawiało się z Jerzym Stuhrem, którego niedawno pożegnaliśmy. Wśród aktorów stawiam go zdecydowanie na pierwszym miejscu. Był niezwykle otwarty, życzliwy i profesjonalny. Taki rozmówca to miód na serce dziennikarza. Może mieć najbardziej znane nazwisko, ale wie, że dziennikarz potrzebuje informacji. W ostatnim czasie mam coraz lepszy kontakt z Andrzejem Sewerynem, choć jeszcze paręnaście lat temu ta relacja była bardzo trudna.
Małgorzata Warzecha z Andrzejem Sewerynem, fot. Tomasz Staniu Stańczak
Co się zmieniło?
Może się do mnie przyzwyczaił, może mnie już trochę kojarzy. Kiedyś rozmawiało się z nim bardzo trudno, odpowiadał lakonicznie. Obecnie jest zdecydowanie bardziej otwarty. Świetnie rozmawia się też z Krystyną Jandą czy Piotrem Fronczewskim. Fantastyczny był Wojciech Pszoniak z pieskami w jego garderobie. Po prostu miodzio. Miałam również długie wywiady z Danielem Olbrychskim. Gdy przypominam sobie jeden z nich, od razu chce mi się śmiać.
Pośmiejmy się wspólnie.
Wywiad robiłam w jednej z restauracji w Manufakturze. W sali nie było gości. Znajdowała się w niej jednak… półmetrowa papuga, która przez cały wywiad się darła (śmiech). Muszę przyznać, że Daniel Olbrychski to znakomity rozmówca. Wystarczy mu nie przeszkadzać, prowadzi monolog. Podobnie niezwykły temperament artystyczny miał nieodżałowany reżyser Adam Hanuszkiewicz. Przez jakiś czas był związany z Łodzią. Wtedy też udało mi się z nim przeprowadzić dużą rozmowę w jego pokoju, w hotelu „Światowit”.
Hotelu, który niedawno zniknął z łódzkiego krajobrazu.
Mogę powiedzieć, że, z racji miejsca zamieszkania, rozbiórkę widziałam na własne oczy. Obecnie po budynku nie ma śladu, ale w latach osiemdziesiątych właśnie w jego wnętrzach rozmawiałam z Adamem Hanuszkiewiczem. Byłam młodą zestresowaną dziennikarką, więc żeby nie zadrżała mi ręka, pojechał ze mną realizator radiowy. Miał ze sobą szpulowy magnetofon Nagra, ówcześnie najlepszy z dostępnych na rynku. I właśnie tym magnetofonem nagrywał naszą rozmowę… kucając. Adam Hanuszkiewicz, nie przejmując się zupełnie moją osobą, opowiedział mi cały swój życiorys. Do dziś mam tę rozmowę zapisaną na taśmie. Znajduje się w archiwum i w każdej chwili można z niej skorzystać. Mówiąc o wspaniałych rozmowach, trzeba także pamiętać o tym, że wywiady bywają porażkami. I mnie zdarzały się katastrofy.
Która była największą?
Nie ukrywam, że moją zawodową porażkę poniosłam z aktorem Jerzym Radziwiłowiczem. Podobno kiedyś komuś powiedział, że nie lubi rozmawiać z dziennikarzami. W moim przypadku była to jednak prawdziwa katastrofa. Byłam kompletnie nieprzygotowana do tej rozmowy. Wpadłam na nią gdzieś pomiędzy innymi swoimi zajęciami. Spieszyłam się, myślałam, że zrobię szybciutką rozmowę, a dostałam gwiazdę legendarnego filmu „Człowiek z marmuru”. Jerzy Radziwiłowicz powiedział kilka słów i wiedziałam, że nie mam o czym z nim dalej rozmawiać. Nic z tego nie wyszło.
W pewnym sensie była to dla pani zawodowa lekcja. À propos, w trakcie pracy w Radiu Łódź spotkała pani wielu dziennikarzy, być może nauczycieli tego fachu. Czy któryś szczególnie wpłynął na pani warsztat?
Osobą, która uczyła mnie wielu podstawowych rzeczy, od której wszyscy czerpaliśmy garściami, był niezapomniany śp. Włodzimierz Łuszczykiewicz, tata Wojtka, lidera zespołu Video. Ze względu na wygląd zewnętrzny nazywaliśmy go „dziadkiem Włodkiem”. Pod taką postacią występował i był bardzo popularny, np. w „Lecie z Radiem”. Przygotowywał do tej audycji tzw. bobełki, jak nazwał swoje małe felietony. Przez wiele lat siedzieliśmy w jednym pokoju i rozmawialiśmy. Niestety, nie zachowało się po nim wiele materiałów. Znam bardzo dobrze radiowe archiwa. Mamy zaledwie kilka drobiazgów, może jakąś audycję.
Małgorzata Warzecha i Włodzimierz Łuszczykiewicz, fot. materiały prywatne
Czym się wyróżniał na tle pozostałych dziennikarzy?
Włodek był uważany za człowieka, który miał fantastyczny kontakt ze słuchaczami. To było niebywałe, ludzie do niego pisali tony listów, dzwonili. Właśnie on nauczył mnie takiego sposobu myślenia o radiu, że jest ono wyłącznie dla ludzi. Lżejsze, rozrywkowe, nawet trochę kabaretowe. Przyznam, że obecnie brakuje mi tego luzu. W ostatnich latach radio stało się zbyt poważne. Włodek był znakomitym dziennikarzem i prowadzącym audycje. Z powodów zdrowotnych zdarzało się, że znikał na kilka miesięcy. Za każdym razem wracał pełen swojego uroku i dowcipu. Zmarł w młodym wieku, nie dożył 55 lat.
Pani również wychowała wielu dziennikarzy. Agata Gwizdała wspominała, że to właśnie pani była pierwszą osobą, która dała jej mikrofon do ręki.
Czytałam i nie ukrywam, że to miłe, że Agata o tym pamięta. Nie chciałabym sobie czegokolwiek przypisywać, Agata jest niezwykle zdolną i wykształconą dziewczyną z ogromnym temperamentem. Uważam i zawsze to powtarzam, że należy otaczać się ludźmi mądrzejszymi i zdolniejszymi od siebie, ponieważ przy nich można się samemu lepiej poczuć. Broń Boże odwrotnie (śmiech). Mam jeszcze kilka takich satysfakcji. Jedną z nich jest na pewno Juliusz Kaszyński. Obecnie bardzo ważny dyrektor w Polskim Radiu w Warszawie. Bardzo się cieszę, że miałam wpływ na to, by go przyjąć do naszego radia. Cieszę się również, że on o tym pamięta. Jest i druga strona medalu. Zdarzyło mi się popełnić błąd i nie trafić w osobę, którą próbowałam wypromować. Spuśćmy jednak na to zasłonę milczenia (śmiech).
Błądzić jest rzeczą ludzką. Wybór Łodzi na miasto do życia chyba błędem nie był?
Urodziłam się w Łodzi, ale po tym, jak rodzice otrzymali nakaz pracy, wychowywałam się przez osiemnaście lat w Częstochowie. Niezbyt daleko od Łodzi, ale mimo wszystko w dość specyficznym mieście. W latach mojego dzieciństwa Łódź jawiła się jako miasto niesamowite. Jeździliśmy do dziadków do Dobrej koło Łodzi, gdzie dziadek był kierownikiem szkoły. Moja rodzina miała wartburga, którym przyjeżdżaliśmy do Łodzi na zakupy. Gdy trafialiśmy na ulicę Piotrkowską, to było istne szaleństwo. Częstochowa poza ruchem pielgrzymkowym była nieco zapyziała. A Łódź to miasto, które fascynowało. Na ulicy Piotrkowskiej świeciły neony, jeździły tramwaje, spacerował tłum ludzi. Obecnie sama mieszkam przy Piotrkowskiej i uważam, że to wciąż wspaniałe miejsce. Mam balkon, na którym mogę usiąść i popatrzeć na przechodniów. Oni nie patrzą w górę, więc nie muszę się krępować, by ich obserwować (śmiech).
Można być zawsze w centrum wydarzeń.
Każda manifestacja czy pochód trafia na Piotrkowską. Pamiętam jeszcze ostatnie pochody pierwszomajowe, które przechodziły pod moim balkonem. Mieszkając w takim miejscu można brać udział w wielu marszach. W tygodniu śmierci świętego Jana Pawła II ulicą szedł taki tłum, że z mężem nie byliśmy w stanie się do niego dołączyć, wyjść z bramy. To było coś nieprawdopodobnego. Mam zresztą zdjęcia z tamtego dnia. Obecnie różnego rodzaju parad nie brakuje, więc zza firanki spoglądamy na to, co się dzieje na dole.
Jest pani lokalną patriotką?
Mam niejednoznaczny stosunek do Łodzi. Gdy rozmawiam z młodymi ludźmi, nierzadko zachęcam ich, by stąd wyjeżdżali i szukali swojego miejsca gdzie indziej. Nasi synowie także wyjechali za pracą do Warszawy. W stolicy mają większe możliwości. Oczywiście, znam osoby, które znakomicie odnajdują się w Łodzi. Wiem również, że miasta zamieszkania już nie zmienię.
A myślała pani kiedyś o tym?
Wielkim marzeniem był dla mnie Kazimierz Dolny. Nad Wisłą chciałam mieć działkę i mały domek. W pewnym momencie przeszła mi chęć na przeprowadzkę. W życiu człowieka przychodzi taki czas, kiedy trzeba mieszkać w miejscu, gdzie w okolicy znajdują się: apteka, szpital, jakaś przychodnia (śmiech). Nie oznacza to, że przestałam jeździć do Kazimierza. Wręcz przeciwnie. Bywam tam raz albo i dwa razy do roku. Jeśli nie mogę, to jestem nieszczęśliwa.
Rozumiem, że lubi pani podróżować.
Coraz mniej, ale zdarza się (śmiech). Kiedyś bardzo dużo chodziłam po górach. Mogę powiedzieć, że mam w nogach całe Tatry. Obecnie wolę spacerowanie po płaskim terenie.
A jest na świecie miejsce, które szczególnie panią zachwyciło?
Lubiłam Chorwację, w tym roku z małżonkiem byliśmy na Maderze. Mimo całej sympatii do tego miejsca i jego egzotyki, niezwykłości, którą można dotknąć i poczuć, przyjemnie mi się wracało na balkon przy Piotrkowskiej.
Stawia pani przed sobą jeszcze jakieś cele?
Głównym jest być w zdrowiu. Wiem, że jestem już w takim momencie życia, w którym horyzont jest bardzo widoczny. Dlatego cieszę się, że wciąż mogę aktywnie pracować. Mam zresztą pragnienie dotyczące radiowego archiwum. Nie odpuszczę, dopóki nie zostanie ono uporządkowane. Wiele nagrań, jeszcze z początku lat dziewięćdziesiątych, nie zostało spisanych, skatalogowanych i zdigitalizowanych. Taśmy leżą gdzieś w kanciapach i pakamerach. Wiem, że nie mamy pieniędzy na to przedsięwzięcie, ale zapowiedziałam, że choćbym miała stanąć na rękach, to spróbuję to uporządkować. Mamy bezcenne treści, którymi powinniśmy się chwalić. Są znakomicie zrealizowane. Nie mówię tylko o słuchowiskach czy audycjach, ale także o materiałach informacyjnych.
Małgorzata Warzecha w archiwum Radia Łódź, fot. Konrad Ciężki
Radio Łódź zawsze w centrum najważniejszych wydarzeń.
Niedawno była rocznica wybuchu na Retkini. Posiadamy w swoich archiwach nieprawdopodobny materiał z tego, co się tam wtedy stało. Ponadto mamy zapisane na taśmach głosy wybitnych osób. Dopóki nie będzie to dostępne – wzorem innych rozgłośni radiowych – w wersji elektronicznej i nie zostanie zamieszczone na naszej stronie internetowej, to nawet z kijem w ręku nikt mnie z Narutowicza nie przepędzi.
Ma pani jeszcze inne marzenia?
Jest nim książka o „Wesołym Autobusie”. Ta audycja była fenomenem, o którym chciałabym napisać. O tamtych niezwykłych ludziach. Potrzebowałabym jednak jakiegoś wydawcy. Pisanie do szuflady nie ma przecież sensu. Myślę, że można to nazwać moim marzeniem, choć na ogół takich nie posiadam (śmiech).
Apelujemy zatem do wydawców o pomoc.
Pomysł jest, pomoc mile widziana (śmiech).
Wcześniej wspomniała pani, że we współczesnym radiu brakuje luzu. Są jeszcze inne elementy, które przeniosłaby pani z dawnych lat do współczesności?
Mniej powagi, napięcia i śledzenia okropnie denerwującej rzeczywistości. Upominam się też o więcej polskich piosenek, bo na tym tle jestem bardzo wrażliwa. Mało jest w radiu także piosenki aktorskiej i autorskiej, a słuchacze naprawdę z przyjemnością by posłuchali takich utworów. Lata temu prowadziłam audycję „Piosenek z tekstem” i wiem, że wciąż są osoby, dla których piosenka powinna zawierać tekst. Na szczęście w Radiu Łódź pracują ludzie, do których pomysłów i koncepcji mam zaufanie. Wiem, że potrzeba czasu i cierpliwości. Uważam jednak, że po okresie zapaści Radio Łódź wreszcie idzie w dobrym kierunku i nie jest to czczy komplement.
A jakich piosenek pani słucha?
Na pewno tych osadzonych w moich młodszych latach. Piosenki muszą być pisane z rozumem, nieść jakiś przekaz. Może to być, np. Grzegorz Ciechowski. Słuchałam zresztą na naszej antenie jego piosenki napisanej dla mamony.
Jedyny artysta, który się do tego oficjalnie przyznał.
I bardzo dobrze, a przy tym świetnie się tego słucha.
Co pani lubi robić w wolnym czasie?
Czytać książki. Tylko mam tę wadę, że jak zacznę, to muszę do końca. Lubię też bezmyślnie patrzeć w telewizor i oglądać serial „Ranczo”. Niedawno w Radiu Łódź gościł miłośnik tej produkcji. Wymienialiśmy się uwagami i wiedzą na jej temat. Moją pasją z ostatnich lat jest również oglądanie w telewizji transmisji meczów tenisa ziemnego. Zaczęło się od Agnieszki Radwańskiej, teraz z uwagą śledzę Igę Świątek. Denerwuje mnie Hubert Hurkacz, więc przy nim nie odpoczywam (śmiech).
Zarywa pani noce dla tenisa?
Gdy przychodzi Wielki Szlem, mogę oglądać mecze noc w noc. To fantastyczny sposób na zresetowanie głowy.
Będzie tenisowy medal olimpijski w Paryżu?
Przestańmy stresować dziewczynę (Igę Świątek – red.). Jest świetna, dała nam mnóstwo wzruszeń i emocji. Będzie grała na mączce, wielokrotnie pokazała, że potrafi to robić doskonale. Co do medalu, nie myślmy w tych kategoriach.
Czego zatem można pani życzyć?
Zrównoważonego trwania. Bez wielkich sensacji i – odpukać – gwałtownych zmian. I jeszcze tego, żeby wszyscy byli zdrowi.
Komentowane 2
Super wywiad! Kiedy wrzucicie na stronkę internetową archiwalne audycje??!!! Czekamy!!!!
Bardzo ciekawy wywiad. Barwna osobowość p. Redaktor, niesamowity dorobek i doświadczenie. Gratulacje! Dla autora wywiadu i dla p. Warzechy.