Mariusz Janik: Damian Grosicki, jeden z naszych redakcyjnych kolegów, przyznał ostatnio publicznie, że jest typem marzyciela i w dzieciństwie chciał być taksówkarzem. Ty podobno planowałeś zostać archeologiem.
Kuba Michalski: To wszystko przez filmy z „Indianą Jonesem” i „Jurassic Park”. Jako kilkuletni chłopiec uznawałem, że archeologia i paleontologia to nauki tożsame. W obu przypadkach kopie się przecież w ziemi, odkrywa coś bardzo starego z niewiadomą historią. Paleontologia to dodatkowo jakieś niesamowite formy życia, których już nie ma. Nieprawdopodobnie mnie to interesowało.
Dziecięce marzenia nie zostały jednak spełnione.
Jestem pierwszym rocznikiem nowo maturalnym. Nie wymagano od nas egzaminów wstępnych na studia. W przypadku archeologii było jednak inaczej. Dodam również, że był to jeden z niewielu egzaminów, do których naprawdę się przygotowałem. Nauka tak mnie pochłonęła, że zniszczyłem nawet pożyczoną książkę. Później ratowałem ją u introligatora (śmiech).
Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.
Niewątpliwie odniosłem sukces, ponieważ dostałem się na archeologię. Ostatecznie na nią jednak… nie poszedłem. Nie pytaj dlaczego (śmiech).
Jednak zapytam, skoro poświęciłeś tyle czasu, a nawet książkę. Dlaczego zrezygnowałeś?
Naprawdę nie ma w tym nic ciekawego (śmiech). Cała moja rekrutacja na studia to było szukanie po omacku. Nie miałem pojęcia wtedy (i chyba nadal nie do końca wiem) kim chcę być, kiedy… dorosnę. A mówiąc wprost, byłem wówczas w środku edukacji muzycznej i uznałem, że wybór studiów związanych ze sztuką – poszedłem na pedagogikę, specjalizacja edukacja przez sztukę – będzie bardziej sprzyjał rozwojowi w kierunku muzycznym niż archeologia. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że wcale tak nie jest. Studia pedagogiczne były wielkim rozczarowaniem i totalną nudą.
fot. materiały prywatne
Archeologiem nie zostałeś, ale podobno twoim planem B było zostać… ninja.
Powiem więcej, czasem się tak czuję. Ninja to postać, która dokonuje rzeczy niemożliwych, walczy z grawitacją, zagina czasoprzestrzeń. Wprawdzie grawitacja ostatnio mnie pokonuje, ale zaginanie czasoprzestrzeni mam opanowane do perfekcji (śmiech). Funkcjonuje takie mądre angielskie słowo – „multitasking”. Faktycznie, od lat muszę mieć dużo bodźców. Na szczęście, jestem w stanie podołać wielozadaniowości.
Nieprzypadkowo skręciliśmy w stronę absurdu. Wiem, że ten rodzaj humoru jest ci bardzo bliski.
W latach dziewięćdziesiątych wieku minionego w polskiej telewizji emitowano brytyjski serial „Latający cyrk Monty Pythona”. Oglądanie tej produkcji było dla mnie jak lizanie dziewięciowoltowej baterii. Szczypało, było dziwnie, wykrzywiało twarz, ale po chwili znów się chciało dotknąć jej językiem (śmiech). Do tego wszystkiego dochodził turpizm zawarty w rysunkowych przerywnikach Terry’ego Gilliama. Obrazki były brzydkie, niepokojące, a nawet przerażające, a mimo to nie można było oderwać wzroku od ekranu. Pamiętasz skecz o meczu piłki nożnej z udziałem filozofów?
Kultowe starcie Grecja – Niemcy i zwycięski gol Sokratesa. Do twojej historii bardziej jednak pasuje skecz „ O fryzjerze, który zawsze chciał być drwalem”. Pracujesz w mediach, a przecież chciałeś zostać archeologiem-ninja.
Akurat słabo pamiętam ten skecz (śmiech). Zaniedbałem Monty Pythona, dopiero niedawno odświeżyłem sobie ich serial. Uwielbiam absurd.
Co w nim wyjątkowego?
Rzeczywistość jest zbyt poważna, by cały czas brać ją na serio. Skoro mogę przebrnąć przez życie z pewnym dystansem do siebie i innych, to dlaczego z tego nie korzystać. Oczywiście, nie zawsze żartuję, potrafię być poważny. Naprawdę (śmiech). Bawi mnie jednak, że mamy dziwny i smutny nawyk nadmiernego dokładania powagi do tematów, które tego nie potrzebują. Może dlatego frustruję ludzi, którzy nie potrafią rozpoznać, kiedy żartuję, a kiedy nie (śmiech).
Nasz redakcyjny kolega Marcin Pośpiech mówił mi w rozmowie, że jesteś tą osobą, która potrafi go rozśmieszyć.
Po przeczytaniu wywiadu z Marcinem stwierdziłem, że wreszcie będę znacznie spokojniej zasypiał (śmiech). A mówiąc serio, taki komplement z jego ust to dla mnie olbrzymia przyjemność. Zależy mi na opinii ludzi, których cenię. Marcin znajduje się w tym gronie. Był zresztą pierwszą osobą, która wprowadziła mnie w świat Radia Łódź. Zatrudnienie mnie w rozgłośni przy Narutowicza było rzuceniem na głęboką wodę. A Marcin był skutecznym kołem ratunkowym, który służył radą i pomocą.
Kuba Michalski (z lewej) i Marcin Pośpiech (z prawej) w studiu Radia Łódź, fot. Sebastian Szwajkowski
Na antenie Radia Łódź zadebiutowałeś mniej więcej rok temu.
No właśnie… Stwierdzenie, że pamiętam wskazówki Marcina, może brzmieć pompatycznie. To zaledwie dwanaście miesięcy, więc nie jest to szczególny wyczyn (śmiech). Nie ukrywam jednak, że lubię czuć się akceptowany przez współpracowników. Gdy jest inaczej, np. mam z kimś konflikt, tracę pewność siebie, trudniej mi się pracuje. Pewnie dlatego, że nie lubię udawać. Na całe szczęście Marcin mnie przyjął. Nie obyło się bez krytyki, ale ona także jest konieczna. Spieraliśmy się w różnych przestrzeniach.
Wartoprzeczytać
Mówisz o wskazówkach i pomocy, ale przecież przed angażem w Radiu Łódź pracowałeś w mediach.
Ojcem chrzestnym mojej około medialno-rozrywkowej aktywności jest Michał Kwiatkowski. Znamy się od trzydziestu jeden lat. Kiedy miałem siedem wiosenek na karku, „Kwiatek”, jego obecna żona i moja siostra stanowili trójkę najlepszych przyjaciół. Jako że byłem najmłodszym smykiem, wrzucano mnie do ich paczki, żeby mieli na mnie oko. Tak zaczęła się nasza przyjaźń, która trwa do dziś. Michał jest moim najbliższym przyjacielem, wiele mu zawdzięczam. Gdy miałem szesnaście lat, zapytał czy nie chciałbym spróbować swoich sił przy tzw. eventach. Zacząłem nosić głośniki, zwijać kabelki.
Praca u podstaw.
Przez lata podpatrywałem Michała w pracy. Z czasem stwierdziłem, że też jestem w stanie tak pracować. Zacząłem działać w Studenckim Radiu Żak Politechniki Łódzkiej, później parę razy pomogłem „Kwiatkowi” przy realizacji materiałów na potrzeby kanału Strzelnica.tv. Przy okazji poduczyłem się montażu wideo. Miałem też czysto rozrywkowy kontakt z mediami – występowałem w telewizyjnym programie „Googlebox. Przed telewizorem”. Choć w tym przypadku nie wiem, czy jest się czym chwalić (śmiech).
Media od zawsze są Ci bliskie.
Nie ukrywam, że od lat jestem aktywny scenicznie i internetowo. Myślę jednak, że najbliżej dziennikarstwa byłem w „Żaku”. Dlatego, gdy otrzymałem propozycję pracy w Radiu Łódź, był to dla mnie duży awans społeczny.
W Radiu Łódź pracujesz nie tylko na antenie. Od niedawna odpowiadasz również za promocję naszej rozgłośni w mediach społecznościowych. Odbiorcy mogą spodziewać się treści otoczonych aurą absurdu?
Gdybym całkowicie poszedł w moje poczucie humoru, mógłbym rozczarować wiele osób. Nie chciałyby konsumować naszego kontentu w mediach społecznościowych. Dlatego szukam balansu.
Kuba Michalski, fot. Konrad Ciężki
Jaki jest zatem twój plan?
Pomysłów mam wiele, ale nie mogę wszystkich zdradzić (śmiech). Jako użytkownik Internetu nie stronię od tzw. scrollowania krótkich form filmowych. Chciałbym położyć na nie większy nacisk. Jeśli ktoś obserwuje nas w mediach społecznościowych, z pewnością zauważył, że już są publikowane na naszych profilach. Uważam, że mają dużą siłę, ale wciąż nie są doceniane.
Tego typu filmiki to siła napędowa aplikacji TikTok. Konrad Ciężki zapowiedział, że Radio Łódź będzie chciało odnaleźć się także w tej przestrzeni.
Zgadzam się z Konradem, że ta platforma nie sprowadza się już wyłącznie do publikowania śmiesznych filmików, czy różnorodnych challenge’ów. Jest tam również miejsce na poważną publicystykę. Poza tym TikTok to miejsce, w którym filmiki zaczynają swoje internetowe życie. Dopiero później pojawiają się na Facebooku czy Instagramie.
Na każdej z platform odbiorcy szukają innych treści.
Spodobał mi się pomysł podziału, w którym mamy Facebooka, gdzie znajdują się treści związane z anteną i Instagrama, gdzie publikujemy nieco lżejsze materiały, humorystyczne. Uważam, że Jarosław Turek mówiący, że będzie smerfem Zgredem, jest niezwykle zabawny (śmiech).
Przypomnij, którym smerfem mógłbyś być?
Łasuchem albo Zgrywusem. Chyba nie jesteś zaskoczony.
Absolutnie nie, chodzi rzecz jasna o Zgrywusa (śmiech). Materiały, jak ten o smerfach, czy letniej ramówce Radia Łódź, pokazują, że w mediach społecznościowych stawiasz na ruchome obrazki.
Nie bardzo wierzę w rolę mediów społecznościowych Radia Łódź, gdzie graficznie zapowiadamy, że za trzy godziny na antenie będzie można posłuchać danej audycji. Media konsumujemy tu i teraz. Odbiorca nie chce czekać.
W zalewie różnych filmików trzeba się czymś wyróżniać. A to wymaga dużej kreatywności.
Tak naprawdę to ciągła walka o pomysły. Z jednej strony chodzi o oryginalność, z drugiej o znalezienie elementu, który pozwoli utożsamić się odbiorcy z nami. Nie lubię też czegoś odfajkować na kolanie, tylko po to, by zgadzała się liczba publikowanych materiałów. Pracuję dużo, ale nie narzekam (śmiech).
To pewnego rodzaju wyzwanie.
Największym będzie wspólne stworzenie, wraz z pracownikami anteny, audiowizualnych formatów. Oderwanych od stylu, ale nie tematyki danej audycji. Jednocześnie ważne, aby autorzy programów czuli się swobodnie w takim promocyjnym materiale. Na myśl przychodzą mi, np. Piotrek Bielawski opowiadający o ciekawych okładkach płyt, czy Iza Berkowska z dr. Radomirem Jaskułą dyskutujący o owadach.
Dlaczego to aż takie trudne?
Ponieważ radiowcy muszą wyjść ze swojej strefy komfortu. Na antenie są ukryci za swoim głosem. To on ich charakteryzuje. W tym przypadku stają przed kamerą, która dla wielu osób jest narzędziem stresującym. W pełni to rozumiem, choć akurat w moim przypadku jest odwrotnie. Znacznie swobodniej czuję się na wizji niż przed mikrofonem radiowym.
Być może w tej kwestii pomogły ci studia w Szkole Filmowej w Łodzi.
Robiłem licencjat na Wydziale Organizacji i Produkcji Filmowej i Telewizyjnej, ale studia mnie rozczarowały. Więcej było ekonomii i prawa niż faktycznej sztuki. Dlatego tytuł magistra zdobyłem na Uniwersytecie Łódzkim, na kierunku historia sztuki. W międzyczasie były jeszcze wspomniana już równie rozczarowująca edukacja przez sztukę, a także Akademia Muzyczna.
O muzyce porozmawiamy za chwilę, ponieważ ona także zajmuje ważne miejsce w twoim życiu. Zatrzymajmy się jeszcze przy mediach – co cię w nich fascynuje?
Fascynacja to duże słowo, a media bardzo szeroki termin. Urodziłem się w 1986 roku, więc moja socjalizacja wrastania w społeczeństwo przypadła na wczesne lata dziewięćdziesiąte. W telewizji oglądało się NBA z gwiazdą ligi Michaelem Jordanem oraz sensacyjne hity ze Stevenem Seagalem w roli głównej (śmiech). Gdy teraz myślę o tych filmach, wydają się tandetne i sztuczne. Przed laty był to jednak powiew świeżości. Fascynowaliśmy się tym, co amerykańskie. Oczywiście, telewizja lat dziewięćdziesiątych to także duża dawka kapitalnego humoru, który wciąż mnie bawi. Wymienię tylko „Za chwilę dalszy ciąg programu” Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny czy „KOC – Komiczny odcinek cykliczny” Grzegorza Wasowskiego. Media jawiły się jako przestrzeń dająca możliwość kreacji, wyrażenia siebie.
Siebie wyrażasz także poprzez muzykę. W niezbyt popularnym stylu – ska.
Tak było dawniej, ostatnio jednak zauważam, że coraz mniej ska w naszym repertuarze. Tak naprawdę kiedyś tylko ja słuchałem takiej muzyki. Pozostałych członków zespołu zmusiłem do takiego grania. Może nawet zaszantażowałem (śmiech).
Mówimy o zespole The Stylacja, nazywanego także… Satysfakcją.
Nie tylko (śmiech). Satysfakcja, The Stylizacja. Różnie o nas mówili, ale The Stylacją najrzadziej nas nazywają.
Jak było z tym ska?
Ska to ten sam casus co drum and bass. Charakterystyczny rytm z synkopą, która daje kopa (śmiech). Jako młody chłopak, działający poza mainstreamem, w okresie burzy i naporu szukałem subkulturowych grup, z którymi mógłbym się utożsamiać. Odnalazłem siebie w muzyce ska, która ma pochodzenie… z subkultury skinheadowskiej (śmiech). Podkreślę, skinheadowskiej, ale nie rasistowskiej czy nazistowskiej. Symbolem tego gatunku muzycznego jest zresztą szachownica, oznaczająca symbiozę dwóch ras – białej i czarnej. A to dlatego, że w latach siedemdziesiątych i wcześniej Afroamerykanie, imigranci z Jamajki, zakładali w Wielkiej Brytanii 2 Tone’owe zespoły, np. The Specials czy The Selecter. Stylistyka tej muzyki z jednej strony wywodzi się z subkultury mods, z drugiej ma korzenie jamajskie, z naleciałościami jazzu i swingu. Na mnie najbardziej oddziaływał jednak ten niesamowity rytm. Mało kto wie, ale od ska zaczynały takie zespoły jak No Doubt i The Madness. Nieskromnie również powiem, że jestem mistrzem w wychwytywaniu inspiracji ska w różnych utworach.
Gdy mówisz o muzyce, w twoich oczach widać ogromną radość.
Granie jest moim sposobem na to, aby poczuć się lepiej. Przez siedem lat nie graliśmy i bardzo mi tego brakowało. Wróciliśmy dwa lata temu i powróciła ta niesamowita energia. Czasem koncertujemy, ale mnie naprawdę nie zależy na tym, żeby wypełniać sale. Oczywiście, świetnie, jeśli ludzie przyjdą i dobrze się z nami bawią. Ostatnio w trakcie jednego z naszych występów młoda osoba poprosiła, żebyśmy zagrali „Typa”. Nawet nie wiesz, jaka to była frajda, że możemy zagrać dla kogoś, kto rzeczywiście zna ten kawałek.
Twoja muzyczna przygoda rozpoczęła się od innego – „Smells Like Teen Spirit” z repertuaru Nirvany.
Rzeczywiście, grałem na gitarze niedaleko siedziby Radia Łódź – w szkole przy ul. Szpitalnej. To było po jakichś koloniach, gdzie poznałem Piotrka Patolskiego, obecnego perkusistę The Stylacji. Uczył się wówczas w szkole muzycznej, a ja mniej więcej w tym samym czasie wydębiłem od rodziców pierwszą gitarę. Zresztą do dziś na niej gram. To był prawdziwy kosmos. Grając, czułem się władcą świata. Gdy doszła do tego perkusja, wszystko się ze sobą zazębiało. W głowie usłyszałem dźwięk, który sam tworzyłem. Najpiękniejsze uczucie.
Za sprawą Kazika Staszewskiego zacząłeś również grać na waltorni.
Powiedzmy, że miał w tym swój symboliczny udział (śmiech). Lider zespołu Kult gra na saksofonie, więc też chciałem się nauczyć. Niestety, akurat ten instrument w szkole był już zajęty. Wolna był inny instrument dęty – waltornia. Zresztą moi nauczyciele byli szczęśliwi, że w ogóle znam taki instrument (śmiech).
Kuba Michalski z waltornią, fot. archiwum prywatne
Od Nirvany przez Kazika Staszewskiego do The Stylacji. Wiem jednak, że jesteś również miłośnikiem twórczości Camille Saint-Saensa. Przyznam, że trudno jest mi połączyć te kropki.
Co w tym zaskakującego (śmiech). Uwielbiam romantyzm, późniejszą muzykę ilustracyjną, początek dwudziestego wieku i różne eksperymenty sonorystyczne, jak dodekafonia czy punktualizm. Od zawsze interesowały mnie awangarda i udziwnianie. A Camille Saint-Saens to muzyczny geniusz, na pewno, jeśli chodzi o muzykę z końca dziewiętnastego wieku. W jego poemacie „Danse macabre” zawarte są wszystkie emocje związane z tańcem śmierci. Zaczyna się odliczaniem czasu ziemskiego na jednej strunie bodaj harfy. Następnie słychać dźwięki wygrywane na marimbie – niczym na piszczelach szkieletów. Zresztą mówiliśmy o waltorni. Jako średnio utalentowany muzyk byłem spychany gdzieś na tyły jako czwarty z instrumentów. W szkole drugiego stopnia przy ul. Rojnej grywałem „Danse macabre”, ale Camille Saint-Saens to przecież nie tylko taniec śmierci, ale i cudowny „Karnawał zwierząt”. Pięknie brzmiące miniatury. Skoro rozmawiamy o kompozytorach, to przyznaję, że nigdy nie byłem fanem baroku. Wszyscy zachwycają się Bachem, a dla mnie to matematyczne etiudy. Camille Saint-Saens to emocje, środki wyrazu bardziej do mnie trafiają.
Wspomniałeś o romantyzmie, a ten kojarzy z motywem łez, skrajnymi emocjami. Skoro rozmawialiśmy o śmiechu, przejdźmy również do płaczu i wzruszeń.
Z wiekiem przekonuję się, że coraz częściej się wzruszam i powoli staję się emocjonalną bubą (śmiech). Ostatnio zadzwonił do Radia Łódź pan Piotr. Starszy mieszkaniec Łodzi, który powiedział, że potrzebuje wózka inwalidzkiego, ponieważ jego obecny się zepsuł. Mężczyzna był gotowy podać swój numer telefonu na antenie. Zaangażowałem się w tę akcję, w międzyczasie okazało się, że ktoś już zaoferował mu pomoc. Wziąłem numer od tej osoby i myślę, że ta znajomość będzie kontynuowana. Takie ludzkie historie są dla mnie wzruszające. Ktoś pomaga innej osobie z potrzeby serca.
A zdarza ci się uronić łzę podczas oglądania filmów?
Nie, nigdy (śmiech). Jak możesz się domyślać, jest zupełnie odwrotnie. Niedawno miałem mokre oczy, oglądając animację „To nie wypanda”. Wzruszyłem się także na serialu dokumentalnym „Dobre rady Johna Wilsona”. To produkcja kręcona w systemie POV. Jeden człowiek chodzi z kamerą po Nowym Jorku i rozmawia z ludźmi. Następnie wyciąga wnioski i dodaje autorski komentarz. Mówiłem już, ludzkie historie najmocniej mną targają. Nie uronię jednak łzy, gdy oglądam film, który jest tak zwanym wyciskaczem łez. Nie wyobrażam sobie płakać, np. na „Titanicu”. To mój rodzaj buntu (śmiech).
Kuba Michalski przy radiowym mikrofonie, fot. Sebastian Szwajkowski
Postać grana przez Leonardo DiCaprio niknie w czeluściach oceanu, ponieważ jego partnerka nie znalazła dla ukochanego miejsca na dryfujących drzwiach. Masz serce z kamienia? (śmiech)
Miejsce dla Jacka by się znalazło, ale Rose bała się, że jej będzie niewygodnie (śmiech).
Zostawmy ten temat (śmiech). Co jeszcze lubisz robić w wolnym czasie?
Grać w gry wideo. Zaczynałem od komputerowych, myśląc, że komputer jest od grania (śmiech). Nie rozumiałem, po co są te wszystkie nudne programy. Teraz już gram na konsoli. Za sprawą urodzinowego prezentu zakochałem się w Nintendo. Do moich ulubionych tytułów należy „The Legend of Zelda” – zarówno część „Tears of the Kingdom”, jak i „Breath of the Wild”. Zdecydowanie jestem fanem gier z otwartym światem. Potrafiłem spędzać długie godziny, grając w „Red Dead Redemption 2”, na zbieraniu ziół i polowaniach. Sprawdzałem też, jak dużo czasu zajmie mi przejechanie z najwyższej góry na sam kraniec mapy. Ach, te widoki (śmiech). Uwielbiam gry wychodzące ze stajni Rockstar Games, serię GTA. Przez zainteresowanie „Gwiezdnymi wojnami” w sieci zdarza mi się grywać w „Battlefront”. Nigdy jednak nie ogrywałem klasycznych RTS-ów, czyli „StarCrafta” czy gier e-sportowych typu „League of Legends” oraz „Counter-Strike”.
Na koniec moje standardowe pytanie – czego można ci życzyć?
Chciałbym, żeby wszystko było dobrze (śmiech).