Mariusz Janik: Prowadzisz poranną audycję „Radio Łódź na Dzień Dobry”. Towarzyszysz naszym słuchaczom od poniedziałku do piątku już od godziny szóstej. W Twoim przypadku działa zasada – kto rano wstaje, ten… chodzi niewyspany?
Marcin Pośpiech: Bardzo lubię te poranki. Jestem osobą dość pragmatyczną, więc wczesne wstawanie organizuje moje życie. Wiele osób jest przerażonych, kiedy mówię, że codziennie wstaję przed godziną czwartą.
Jeśli ktoś nie wstaje akurat na pierwszą zmianę, przyznasz, że to dość egzotyczna pora.
Cenię sobie ciszę, która wówczas panuje w domu. Nikt mi nie przeszkadza, mogę zebrać myśli, podładować akumulatory. To czas, który mam tylko dla siebie. Jem śniadanie i wyruszam do pracy.
Nie musisz przejmować się korkami. Ulice o tak wczesnej porze są puste.
Dojazd do pracy zajmuje mi około dziesięciu minut. O godzinie ósmej czy dziesiątej ten czas mógłby się wydłużyć nawet czterokrotnie.
Program zaczynasz o godzinie szóstej. Nierzadko jesteś pierwszą osobą, która mówi „dzień dobry” naszym słuchaczom.
To niesamowita frajda, że mogę budzić naszych słuchaczy i z nimi rozmawiać, opowiadać o świecie. Ta praca jest dla mnie wielkim szczęściem.
Wczesne pobudki przygotowały Cię także do nowej roli – taty, której z tego miejsca Ci gratuluję.
Mój pierwszy syn Ignacy urodził się w marcu. Rzeczywiście, wczesne wstawanie nie dotyczy już tylko sfery zawodowej (śmiech).
Słuchacze Radia Łódź mogą usłyszeć Twój głos także po południu – od poniedziałku do piątku w audycji „Ekonomia na co dzień”. Tematyka nieprzypadkowa, ponieważ koresponduje z ukończonym przez Ciebie kierunkiem studiów.
Z wykształcenia jestem ekonomistą, choć zawsze mówię, że studiowałem dziennikarstwo radiowe (śmiech). Nie oznacza to jednak, że cały czas myślałem o dziennikarstwie. Tak naprawdę w wieku siedemnastu czy osiemnastu lat nie wiedziałem, co chciałbym robić w życiu. Zresztą wielu młodych ludzi boryka się z podobnym problemem. Na szczęście pomógł kolega z liceum, który wspomniał, że przy Politechnice Łódzkiej funkcjonuje Studenckie Radio Żak. Akurat był nabór, więc pojawiła się możliwość, aby spróbować swoich sił.
Wtedy już studiowałeś ekonomię na Uniwersytecie Łódzkim?
Do „Żaka” poszedłem na pierwszym roku studiów. Zobaczyłem stół realizatorski, mikrofony i tę magiczną czerwoną lampkę. W mojej głowie także się ona zapaliła. Niczym w książkach Mario Puzo spadł na mnie piorun i odezwała się we mnie miłość do radia. Druga część mnie, ta bardziej pragmatyczna, podpowiadała, żeby zdobyć inny zawód. Postawiłem na ekonomię, która jako nauka społeczna tłumaczy wiele mechanizmów rządzących naszym społeczeństwem i światem. Po latach mogę jednak przyznać, że większość czasu w trakcie pięcioletnich studiów spędziłem w Radiu, pracując i prowadząc audycje.
W tym roku (17 maja) wróciłeś do Radia Żak i, z okazji urodzin akademickiej rozgłośni, ponownie usiadłeś przy mikrofonie.
To były niesamowite chwile. Nie tylko 65. urodziny Studenckiego Radia Żak, ale jednocześnie mój mały jubileusz. Stuknęło mi 20 lat pracy w różnych rozgłośniach.
Towarzyszył Ci dreszczyk emocji?
Wchodząc do budynku, w którym mieści się Studenckie Radio Żak Politechniki Łódzkiej, wróciły wszystkie wspomnienia. Idąc korytarzami rozgłośni, miałem wrażenie, że powróciłem do beztroskich lat studenckich. Do spontanicznego Radia tworzonego z potrzeby serca i pasji.
„Wirtualni chłopcy”, czyli Marcin Pośpiech (z lewej) i Łukasz Piasny (z prawej) w Radiu Żak, fot. materiały prywatne
Cofnijmy się zatem do 2004 roku i Twoich pierwszych radiowych kroków.
Wartoprzeczytać
Pomógł mi przyjaciel Łukasz Piasny. Jako bardziej doświadczony radiowiec wziął mnie pod swoje skrzydła. Choć nie byłem i nie jestem dziennikarzem muzycznym, na początek zaproponował mi prowadzenie kalendarium muzycznego. Nasi słuchacze doskonale znają tę formułę, ponieważ w Radiu Łódź codzienne kalendarium przygotowuje Piotr Stańczyk.
Z czasem zacząłeś prowadzić audycje.
Właśnie z Łukaszem Piasnym prowadziliśmy playlistę „Wirtualni chłopcy”. Tytuł nawiązywał do piosenki zespołu Strachy na Lachy. Od niej zaczynaliśmy każdą audycję. W popularnej „Dziesiątce”, czyli studiu koncertowym Radia Żak, organizowaliśmy także koncerty. Pamiętam jak zaprosiliśmy grupę L.Stadt. Łukasz Lach i jego koledzy wykonywali piosenki m.in. Boba Dylana, a sala pękała w szwach, przy akademiku pojawił się tłum ludzi. Wiem, że to banał, ale choć upłynęło już dwadzieścia lat, wciąż mam wrażenie jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj.
Mówisz, że dziennikarzem muzycznym nie jesteś, ale muzyka towarzyszyła Ci od samego początku przygody z radiem.
W Radiu Żak poza „Wirtualnymi chłopcami” prowadziłem także audycję „Piosenka jest dobra na wszystko”. To oczywiście nawiązanie do utworu z repertuaru Kabaretu Starszych Panów. Graliśmy muzykę, której słuchałem. Nie brakowało jazzu, bluesa oraz rocka.
Gust muzyczny z czasem się zmienia.
Z upływem lat zacząłem słuchać muzyki elektronicznej. Ostatnio – za sprawą mojej żony i konkursów chopinowskich – także muzyki klasycznej. Nie jestem dziennikarzem muzycznym, bo nie mam ogromnej wiedzy na ten temat. Nie ukrywam jednak, że fantastycznie było prowadzić program, któremu towarzyszyła muzyka, którą lubię. Kto wie, być może będę miał okazję, by do tego wrócić…
Rozwiniesz tę myśl?
Chodzi mi po głowie pomysł audycji, w której znalazłaby się muzyka latynoska, czy też pochodząca z Półwyspu Iberyjskiego. Chciałbym pokazać muzyczny świat Hiszpanii, Ameryki Południowej, może trochę Włoch. Są to geograficzne obszary, które bardzo mnie interesują. Podobnie zresztą jak język hiszpański. W rozgłośniach radiowych można posłuchać piosenek hiszpańskojęzycznych, ale są to przede wszystkim utwory dyskotekowe. Brakuje natomiast rocka czy hip-hopu, które także funkcjonują i fantastycznie brzmią. Mam cichą nadzieję, że w przyszłości będę miał szansę odkryć te muzyczne lądy przed słuchaczami.
Korzystając z okazji, możemy zaapelować do zarządu Radia Łódź, żebyś otrzymał szansę zrealizować swój plan.
Zaznaczmy, że to nie było zamierzone, nie umawialiśmy się na ten apel (śmiech).
Jakoś tak spontanicznie wyszło (śmiech). Wróćmy do wspomnień. Po „Żaku” przyszedł czas na Program Trzeci Polskiego Radia.
Pracując w Radiu i studiując jednocześnie ekonomię, przez kilka miesięcy byłem również na stażu w łódzkim oddziale Telewizji Polskiej. Później przez rok pracowałem w TV Toya. W obu miejscach bardzo dużo się nauczyłem m.in. jak poprawnie pisać informacje. Pewnego razu w „Trójce” usłyszałem jednak audycję Łukasza Karusty. Podróżował po Islandii i przygotował fantastyczną relację do „Raportu o stanie świata Dariusza Rosiaka”. Stwierdziłem, że też chcę jeździć po świecie i opowiadać ludzkie historie. W wieku 24 lat wziąłem udział w wieloetapowym konkursie „Grasz o staż”. Trzeba było przygotować – w przypadku konkursu radiowego – reportaż radiowy. Następnie było przesłuchanie, później jeszcze rozmowa kwalifikacyjna. Pamiętam, że do konkursu przygotowywałem się rok. Przeszedłem kilka etapów konkursu i zadzwoniła do mnie Roma Leszczyńska. Wówczas pracowała w Programie Trzecim Polskiego Radia, wcześniej przez wiele lat jej głosu można było słuchać także na antenie Radia Łódź. To właśnie ona poinformowała mnie, że wygrałem. Reszta to już moja mała historia.
Łukasz Karusta (z lewej) i Marcin Pośpiech (z prawej) w studiu „Trójki”, fot. materiały prywatne
Przeprowadziłeś się do Warszawy.
To był 2009 rok. Przez miesiąc byłem na stażu, później moje zatrudnienie stanęło pod znakiem zapytania, ale koniec końców zaproponowano mi pracę. Szybko zrealizowałem swoje marzenie o jeżdżeniu po świecie. Był to czas wielkiego kryzysu ekonomicznego, upadku Lehman Brothers. Później olbrzymie problemy dotknęły także Grecję. Grażyna Mędrzycka, moja ówczesna szefowa, zdecydowała, że skoro ukończyłem ekonomię i mam pojęcie o gospodarce, to mogę zostać lotnym korespondentem Polskiego Radia w Grecji. Zacząłem tam regularnie wyjeżdżać i opowiadać o greckim kryzysie finansowym.
Spełniłeś marzeniem ale dlaczego Twój angaż w „Trójce” był niepewny?
Po zakończeniu stażu zostałem zaproszony na rozmowę. Polskie Radio przeżywało problemy finansowe. Usłyszałem od szefowej, że nie ma środków, żeby mnie zatrudnić. Dostrzeżono we mnie potencjał, ale na drodze miały stanąć pieniądze.
Ostatecznie jednak zostałeś w Polskim Radiu.
Po tym, jak usłyszałem, że w budżecie brakuje pieniędzy na moje zatrudnienie, zadano mi pytanie, co zamierzam dalej robić. Bez chwili wahania odpowiedziałem, że zamierzam… pracować w radiu. Jeśli nie przy Myśliwieckiej, to w innym. Wchodząc do „Trójki”, czułem podobne motyle w brzuchu, co w przypadku pierwszej mojej wizyty w Radiu Żak. Czułem, że to moje miejsce. Dlatego też szczerze przyznałem, że jestem skłonny nawet przykuć się do kaloryfera i zostać.
Odważnie.
Szczerością urzekłem szefową. Postanowiła jeszcze powalczyć o mnie z zarządem. Jestem bardzo wdzięczny nie tylko Grażynie Mędrzyckiej, ale także Ani Krakowskiej, mojej ówczesnej dyrektor oraz Magdzie Jethon. Panie sprawiły, że zostałem. Po kilku dniach niepewności i czarnej rozpaczy okazało się, że gdzieś w zakamarkach budżetu znajdą się dla mnie jakieś grosze.
Spędziłeś przy Myśliwieckiej jedenaście lat.
To były świetne lata, nie miałem żadnego planu, żeby odchodzić. Zawsze powtarzałem, że do zmiany miejsca pracy może mnie zmusić jedynie absolutny kataklizm, np. trzęsienie ziemi.
Poważne tąpnięcie nastąpiło w 2020 roku.
Wiosną wybuchła afera z Listą Przebojów Marka Niedźwiedzkiego. To był jeden z czynników, które sprawiły, że pożegnałem się z Polskim Radiem. Było ich oczywiście więcej, ale nie chcę już do nich wracać. Rozstanie z Myśliwiecką było jedną z najtrudniejszych decyzji w moim życiu.
Sytuacja Polskiego Radia była szeroko komentowana nie tylko w mediach nad Wisłą.
To był „kataklizm”, o którym informowały m.in. BBC i New York Times. Gdyby ktoś mi powiedział dwa tygodnie wcześniej, że dojdzie do takiej sytuacji, to stwierdziłbym, że ta osoba za dużo czasu spędziła na słońcu. Coś, co jeszcze chwilę wcześniej wydawało się abstrakcją, było jednak rzeczywistością. Nadszedł czas, by odejść i spojrzeć na pewne sprawy z dystansu.
Pojawiła się okazja powrotu do Łodzi, czyli Twojego rodzinnego miasta.
Zostałem bardzo serdecznie przyjęty. Bez kokieterii przyznaję, że w Radiu Łódź pracują fantastyczni fachowcy i wspaniali koledzy. Uważam, że powrót do Łodzi był dobrym krokiem. Wróciłem do miasta, w którym wszystko tak naprawdę się zaczęło.
Marcin Pośpiech w studiu Radia Łódź, fot. Konrad Ciężki
Nie często się zdarza, by łodzianin wyjechał do Warszawy za pracą i wrócił do Łodzi z tego samego powodu.
Różnie się toczą ludzkie losy. Bardzo lubię Warszawę. Mogę powiedzieć, że nawet kocham. Jestem związany z tym miastem i zawsze będę. Na wiele sposobów. W stolicy mam wielu bliskich przyjaciół, z którymi regularnie się spotykam. Od niedawna również ponownie pracuję w Warszawie. Co ciekawe, za sprawą Grzegorza Frątczaka, kolejnego łodzianina, który przez wiele lat był częścią zespołu Radia Łódź. Obecnie szefuje Polskiemu Radiu 24 i zaproponował, bym prowadził niedzielny program „Świat 24”.
Łódź i Warszawa to miejsca, które Cię w pewien sposób ukształtowały.
Posłużę się kolejnym banałem. Miłość do Warszawy jest jak miłość do żony. Z kolei do Łodzi jak do rodziców. W październiku 2019 roku Polskie Radio zorganizowało akcję „Trójka wraca do korzeni”. Odwiedzaliśmy różne miejsca w kraju i opowiadaliśmy o nich. Byliśmy m.in. w Krakowie, Wrocławiu i właśnie Łodzi. Nigdy nie ukrywałem swojej łódzkości i tego, że jestem związany z tym miastem. Zaproponowano mi, abym przyjechał w swoje rodzinne strony na kilka dni i przygotował reportaże dotyczące zmian zachodzących w Łodzi. Pamiętam, że jeździłem po mieście na zupełnie nieprzystosowanym do mnie rowerze. Był za mały, należał do mojej żony (śmiech).
Łódź czymś Cię zaskoczyła?
Jedenastoletni rozbrat zrobił swoje. Oczywiście, w tym czasie odwiedzałem rodziców, ale kontakt z miastem ograniczał się wówczas do Dworca Kaliskiego i okolic Retkini. Dlatego te podróże na zbyt małym rowerze tak mnie wzruszały. Mijałem EC1, odnowiony dworzec Łódź Fabryczna i widziałem te wszystkie zmiany na żywo. Rzecz jasna było ich o wiele więcej. Łódź pokazała się przede mną jako energiczne miasto pełne rewelacyjnych ludzi. Na dodatek, nagrywając kolejne materiały, natrafiałem na znajomych ze studiów czy Radia Żak.
Wspomnienia wróciły.
Nadawaliśmy na OFF Piotrkowskiej. Przychodziło do nas wielu słuchaczy, żeby się przywitać, zamienić kilka słów. To niesamowite, ale część z nich obecnie słucha Radia Łódź. Piszą do mnie, że przyszli z „Trójki”. Takie historie sprawiają, że ta praca ma sens. Nawet jeśli trzeba wstawać wcześnie rano, choć ustaliliśmy, że to żaden problem (śmiech). Właśnie dla takich ludzki warto, choćby po to, by powiedzieć do nich „dzień dobry”.
W Radiu Łódź przez kilka miesięcy budziłeś mieszkańców naszego regionu wspólnie z Kubą Michalskim. Duet to zupełnie inna energia.
Nigdy nie zamykam się na zmiany i nowe możliwości. W trakcie swojej radiowej kariery zajmowałem się wieloma dziedzinami. Przygotowywałem materiały reporterskie, realizowałem reportaże, prowadziłem międzynarodowe audycje, rozmawiałem z politykami. Skoro pojawił się pomysł, by stworzyć w „poranku” duet, pomyślałem, że warto spróbować. Wiem, że dziennikarze prowadzący audycje budują wokół siebie mur, żeby nikt nie wchodził na ich poletko. Patrzę na to jednak inaczej, najważniejsze, żeby wszystkie zmiany służyły Radiu. W przypadku duetu z Kubą, szybko znaleźliśmy wspólny język, mamy podobne poczucie humoru. Poza tym jesteśmy jak piłkarze na boisku. Trener decyduje z kim i gdzie gramy (śmiech). Kto wie, może jeszcze z Kubą poprowadzimy wspólną audycję. Czas pokaże. Jedno wiem na pewno. Z kolegą Michalskim zawsze chętnie się spotkam. Nie tylko przy mikrofonie (śmiech).
Wspomniałeś o humorze. Co Cię bawi?
Zacznę od tego, kto mnie bawi. Wspomniany Kuba Michalski. Serdecznie go pozdrawiam, choć lepiej, żeby się do mnie nie zbliżał, bo mnie rozśmiesza, a ja ciężko pracuję i nie mam czasu na głupie dowcipy (śmiech). Jeżeli zaś chodzi o humor, to zdecydowanie odpowiada mi ten spod znaku Monty Pythona. To dziwne, ale łapię się na tym, że sytuacje wymyślane przez tę brytyjską grupę w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych współcześnie do nas wracają. Okazuje się, że panowie byli wizjonerami, wręcz prorokami.
Marcin Pośpiech na OFF Piotrkowska w audycji „Trójka wraca do korzeni”, fot. materiały prywatne
Mimo upływu lat wciąż kontrowersyjnymi. Wróćmy do duetów. Kolejny stworzyłeś z Łukaszem Karustą. Tym razem zrealizowaliście podcast „Dlaczego tu? O Polakach z wyboru”.
Kiedy przeprowadziłem się do Łodzi, miałem poczucie, że podcasty są przyszłością i zdobywają coraz większą popularność. Z Łukaszem jesteśmy przyjaciółmi, wiele wspólnie przeszliśmy. W „Trójce” prowadziliśmy „Audycję pod-Różną”. Rozmawialiśmy o świecie z podróżnikami. Wtedy wpadł mi do głowy pomysł, by przybliżyć ludziom historie obcokrajowców mieszkających w Polsce. Idea spodobała się firmie specjalizującej się w dźwiękowych publikacjach i wspólnie przygotowaliśmy osiem odcinków podcastu.
Któraś historia szczególnie zapadła Ci w pamięci?
Każda na swój sposób była wyjątkowa i zaskakująca. Dowiedziałem się, np. że w Łodzi, w zniszczonej fabryce przy Jaracza ćwiczą… wenezuelscy szermierze. Jeden z odcinków był właśnie im poświęcony.
Ruben Limardo na igrzyskach w Londynie zdobył nawet złoty medal olimpijski w szpadzie.
To jakaś zupełna abstrakcja. Sportowcy z Ameryki Południowej trenowali w Łodzi, a później sięgali po medale na najważniejszych sportowych imprezach świata. Myślę, że nasz podcast to wartościowa pozycja, która poszerza horyzonty. Opowiada o ludziach, którzy żyją obok nas, a których nie dostrzegamy. A to błąd. Każdy człowiek to przecież inna fascynująca historia.
Lubisz odkrywać nieznane lądy. Tak było także w przypadku współpracy z Łukaszem Walewskim, z którym zajrzeliście za kulisy dyplomacji.
Świat ambasadorów jest bardzo hermetyczny. Trzeba również zaznaczyć, że ambasadorowie nie są ludźmi mającymi wielką swobodę w kreowaniu polityki zagranicznej państwa, dla którego służą. Działają na podstawie instrukcji wysyłanych z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Mają realizować polecenia rządu. Nierzadko owiane tajemnicą.
Jak zatem udało Wam się napisać książkę „Ambasadorowie. Czego nie powie ci królowa”?
To wszystko, o czym mówiłem, dotyczy czynnych dyplomatów. Co innego, gdy przechodzą na emeryturę. Wówczas mogą podzielić się swoimi doświadczeniami. Razem z Łukaszem, kolejnym łodzianinem w mojej radiowej karierze, który także miał epizod w Radiu Łódź (śmiech), postanowiliśmy zgłębić ten temat. Pamiętam, kiedy narodził się pomysł na książkę. Wówczas na zmianę z Łukaszem oraz Ernestem Zozuniem prowadziłem w „Trójce” – już nie istniejącą – audycję „Trzy strony świata”. Rozmawiałem o Bliskim Wschodzie z Krzysztofem Płomińskim, byłym ambasadorem Polski w Arabii Saudyjskiej. Przyznaję, że nie był to najlepszy wywiad w moim życiu. Kiedy skończyliśmy rozmawiać i wyszliśmy ze studia na korytarz radiowy, zaczęła się nasza prawdziwa rozmowa, była sto razy ciekawsza od tej radiowej. Wtedy uznałem, że szkoda, aby tak pasjonujące opowieści gdzieś przepadły. Zaproponowałem Łukaszowi, żebyśmy zebrali te rozmowy z polskimi dyplomatami. To nie jest wykład ani podręcznik akademicki. To raczej ukazanie drugiej strony działalności dyplomaty. Czasami śmiesznej, czasami strasznej, zazwyczaj bardzo stresującej.
Odsłoniliście „kuchnię” pracy ambasadorów.
I to dosłownie! Pamiętam historię opowiadaną przez Jana Natkańskiego, byłego ambasadora RP w Kuwejcie i Egipcie, prawdziwą kopalnię wiedzy, jeżeli chodzi o świat arabski i Bliski Wschód. Pewnego razu został poproszony o przetłumaczenie przepisu na tradycyjne arabskie ciasto. Nie znał jednak połowy słów znajdujących się w recepturze, więc był zmuszony improwizować. Nie mógł przecież powiedzieć, że nie jest specjalistą w zakresie kulinariów. Koniec końców wszyscy byli zadowoleni. Udowodnił, że w pracy dyplomaty trzeba mieć nie tylko wiedzę i doświadczenie, ale także wyobraźnię i refleks. Po więcej takich smaczków odsyłam do książki (śmiech).
Przyłączam się do zaproszenia. Audycje, podcasty, książka i… reportaże. Mówi się, że to najtrudniejszy gatunek dziennikarski.
Reportaże realizuję od święta. Wyznaję zasadę, że nie można robić dobrych reportaży co tydzień czy raz w miesiącu. Sięgam po nie, dopiero gdy mam coś ważnego do opowiedzenia. Nie musi to być wcale wielki dramat czy niewiarygodne odkrycie. Nie zrealizowałem wyjątkowo dużo reportaży, ale za każdym razem dotyczyły spraw, które mnie gdzieś wewnętrznie dotykały.
Jeden z nich – „Ucieczka z Wuhan” – otrzymał Nagrodę Publiczności na 30. Festiwalu Mediów „Człowiek w zagrożeniu”. Któryś ze zrealizowanych reportaży zajmuje szczególne miejsce w Twoim sercu?
Z reportażami jest jak z dziećmi, ciężko być przywiązanym tylko do jednego. Wszystkie są dla mnie równie ważne. Po tsunami w Japonii przygotowałem „Drugie życie Kesennumy”. Wspólnie z Janiną Ochojską podróżowaliśmy po Kraju Kwitnącej Wiśni i odwiedzaliśmy miejsca dotknięte kataklizmem, rozmawialiśmy też z naocznymi świadkami katastrofy. Za reportaż o Nikozji, podzielonej stolicy Cypru – „Druga strona raju” – otrzymałem nagrodę URTI w 2013 roku. Głęboko wstrząsnął mną także reportaż, który opowiadał o niezwykle brutalnym prześladowaniu Jazydki przez Daesh, czyli Państwo Islamskie.
Zajmowałem się wówczas w „Trójce” sprawami międzynarodowymi. Pewnego dnia zadzwoniła szefowa z informacją, że w Warszawie będzie kobieta, która po ucieczce od barbarzyńców z Państwa Islamskiego, otrzymała azyl w Berlinie. Pojawiła się możliwość, żeby się z nią spotkać i porozmawiać. Kilku kolegów zrezygnowało, a ja stwierdziłem, że życie dziennikarza nie zawsze jest lekkie, łatwe i przyjemne. Spotkaliśmy się, bardzo długo rozmawialiśmy. Opowiadała ze szczegółami o swojej gehennie.
W bazie Polskiego Radia zaznaczono, że reportaż przeznaczony jest wyłącznie dla dorosłych słuchaczy.
Obecnie trochę o tym zapominamy, ale od trzynastu lat w Syrii toczy się konflikt zbrojny. Obecnie jest nieco wygaszony, ale wciąż się nie zakończył. Moja bohaterka doświadczyła spotkania z bestiami. Jazydzi to mała wspólnota religijna mieszkająca na Bliskim Wschodzie. Fanatykom z Państwa Islamskiego zależy na unicestwieniu tej społeczności. Reportaż przygotowywałem około trzech tygodni, później mocno go odchorowałem. Uważam jednak, że trzeba głośno mówić o takich sprawach.
fot. Marcin Pośpiech i Janina Ochojska w Japonii, fot. materiały prywatne
Zdecydowanie przyjemniejsze wspomnienia zapewne masz z Piszkowic. Polskie Radio pomogło tamtejszemu Zakładowi Leczniczo-Opiekuńczemu.
W największym skrócie, w Polsce była luka w prawie, która sprawiała, że bardzo ciężko chore dzieci, w tym także sieroty, nie były w żaden sposób finansowane przez państwo. Politycy wszystkich opcji nie chcieli dostrzec tego problemu. Zakład Leczniczo-Opiekuńczy w Piszkowicach na Dolnym Śląsku zainteresował sprawą Program Trzeci Polskiego Radia. Organizowaliśmy zbiórki i dzięki nim oraz determinacji siostry Łucji, która była wtedy szefową ZLO, z miesiąca na miesiąc zakład mógł funkcjonować. Nam jednak chodziło o coś więcej. O to, żeby zmienić prawo. Przez dwa lata zajmowałem się tą sprawą wspólnie z Marcinem Gutowskim, dziennikarzem obecnie pracującym w TVN24.
Upór się opłacił.
Pamiętam, że odbyliśmy długą rozmowę z Władysławem Kosiniak-Kamyszem, ówczesnym wicepremierem oraz ministrem pracy i polityki społecznej. Przekonaliśmy go, że nie jesteśmy żądni sensacji czy skandalu, a także nie chcemy atakować i niszczyć rządu. Zapowiedział, że zrobi wszystko, aby tę sprawę załatwić. Nie mam dużej skłonności do chwalenia polityków, ale wykazał się dużą determinacją. Udało się sprawę przeforsować i Zakłady Leczniczo-Opiekuńcze w Polsce mają to finansowanie. Luka w ustawie o pieczy zastępczej została zlikwidowana. Cieszę się, że przy ogromnym wsparciu Polskiego Radia. Podziękowania należą się także szefostwu, w szczególności Magdzie Jethon, ówczesnej dyrektor „Trójki”. Sprawa Piszkowic była jednym z tych dziennikarskich momentów, z których jestem naprawdę dumny.
Zostawmy na chwilę Polskę. Dobrze zgaduję, że jednym z państw, które Cię najbardziej fascynują, są Stany Zjednoczone?
USA to inny świat. Jako student miałem okazję przez kilka miesięcy mieszkać za Oceanem. Nie pokuszę się jednak, że dobrze poznałem ten kraj. Na pewno gdzieś go czuję i wiem, jak wygląda z perspektywy niższych warstw społecznych. Obracałem się w nich, pracując w klasycznym amerykańskim fast foodzie. Nie ukrywam, że przyglądam się amerykańskiej polityce i jej wpływom na świat oraz Polskę. Z racji moich zamiłowań do języka hiszpańskiego staram się zaglądać także w mniej popularne zakątki.
Na przykład?
Trochę lepiej poznałem Kubę. Mam kilku bliskich przyjaciół z tego kraju. Zarówno takich, którzy mieszkają w Polsce, jak i zamieszkujących wyspę. Miałem okazję zagłębić się w niuanse kubańskiej historii i duszy. To wszystko jest bardzo poplątane i nieoczywiste. Chodzi mi nie tylko o ich podejście do rewolucji, komunizmu, ale i teraźniejszości. Różnice widać szczególnie między starszą generacją Kubańczyków, która otarła się lub też pamięta rewolucję kubańską, a nowym pokoleniem, które widzi, jak żyje współczesny Zachód. Czytam wiadomości dotyczące sytuacji na Kubie, choć z przykrością muszę stwierdzić, że coraz więcej jest doniesień smutnych i frustrujących. To przykre, że kraj z tak gigantycznym potencjałem znajduje się w tak trudnej sytuacji. Dobijające są sytuacje na ulicach Hawany. Przechodniów o dolara proszą profesorowie fizyki, matematyki, historii. To upokarzające doświadczenie dla obu stron.
Długo mieszkałeś na Kubie?
Spędziłem na wyspie dwa miesiące. Z jednej strony piękne widoki, fantastyczne kurorty przystosowane dla turystów, słowem wszystko dla bogatych ludzi z Zachodu. Z drugiej wykształceni ludzie żebrzący na ulicach. Kubańczycy mają niesamowitą łatwość w nawiązywaniu relacji. Niestety, bardzo wiele rozmów, choć nie mówię, że wszystkie, kierują się w stronę pieniędzy. Kiedy z kimś rozmawiamy i wydaje się, że zaczynamy nadawać na tych samych falach, nagle słyszymy, że ten ktoś ma chore dziecko i potrzebuje wsparcia finansowego na operację czy lek. Nigdy nie wiadomo, czy mówi prawdę. Budzi się we mnie wtedy bunt. Dlatego na razie nie myślę o powrocie na Kubę. To przykre doświadczenie.
A jest jakieś miejsce na Ziemi, do którego mógłbyś się przeprowadzić?
Jedyne opcje na stole to Łódź i Warszawa. Ciężko mi sobie wyobrazić, żebym mógł gdzieś wyemigrować. Mieszkałem w USA, na wspomnianej Kubie czy w Wielkiej Brytanii, ale to były zaledwie epizody. Dłuższe, krótsze, ale epizody. Pamiętam, że po powrocie ze Stanów Zjednoczonych, kiedy wysiadałem na dworcu Łódź Fabryczna, do którego dojeżdżałem z Okęcia, na którym lądowałem, miałem ochotę ucałować ziemię. A był to jeszcze stary dworzec, po którym biegały szczury wielkości jamników. Mimo tego otoczenia cieszyłem się, że wróciłem do Polski, którą kocham. Tydzień wcześniej przechadzałem się Times Square, ale mimo to chciałem wracać. Nowy Jork ma wiele do zaoferowania, ale mogę się nim zachwycać jedynie, gdy jestem tam gościem. Chcę jeździć po świecie i kocham odwiedzać nowe miejsca, ale kiepski ze mnie emigrant (śmiech). Nie nadaję się, nie wytrzymałbym psychicznie. Podziwiam ludzi, którzy są w stanie żyć poza ojczyzną. Jeśli nie zmuszą mnie dramatyczne okoliczności, to nigdzie się nie wybieram. Polska to mój port, moja Itaka.
Polski „maluch” na Kubie, fot. materiały prywatne
Sporo powiedzieliśmy o Twoich trudnych doświadczeniach, nie tylko zawodowych. Masz swój wentyl bezpieczeństwa, który pozwala zapomnieć o tych różnych problemach?
Obecnie największym wentylem jest Ignacy, mój dziewięciotygodniowy syn. Napędza mnie i dzięki niemu jestem w stanie funkcjonować na pełnych obrotach nawet dwanaście godzin czy dłużej. Lubię też zaszyć się w lesie, wyjść na rower, pożeglować po Zalewie Sulejowskim, spotkać się z kolegami, wspólnie pójść na mecz drużyny, której stadion znajduje się bliżej dworca Łódź Kaliska. Czego chcieć więcej (śmiech).
Słyszałem, że Twojej żonie bliżej do drugiego łódzkiego zespołu.
Moja żona absolutnie nie interesuje się piłką nożną. Jednak w moim domu, kiedy są derby Łodzi, słyszę, że dla swojego dobra powinienem założyć na głowę kaptur i zakneblować usta (śmiech). Jestem osobą bardzo przeżywającą. Miejsca urodzenia się jednak nie wybiera. Przyszedłem na świat w szpitalu im. Madurowicza, przy XXVI LO, rzut beretem od stadionu na al. Unii. Chciałbym jednak zaznaczyć, że mam wielu przyjaciół, którzy są zagorzałymi kibicami drugiej łódzkiej drużyny. Chociażby Łukasz Piasny, z którym prowadziłem urodzinową audycję w Radiu Żak. Pasjonowałem się występami zespołu z al. Piłsudskiego w Lidze Mistrzów. Pamiętam zwycięstwa nad Legią Warszawa.
À propos Legii, pracując przy Myśliwieckiej w Warszawie, codziennie mijałeś stadion „Wojskowych”.
Łodzianie mogą nie wiedzieć, ale ulica Myśliwiecka krzyżuje się ze słynną Łazienkowską i przylega do stadionu Legii. Na dodatek mieszkaliśmy w stolicy przy obiekcie warszawskiego klubu. Pamiętam mecz w Lidze Mistrzów, w którym legioniści rywalizowali z wielkim Realem Madryt, w którym występowali m.in. Cristiano Ronaldo czy Gareth Bale. We wcześniejszym spotkaniu – z Borussią Dortmund – kibice Legii byli łaskawi narozrabiać i spotkanie z „Królewskimi” było rozgrywane przy pustych trybunach. Historyczny mecz zakończony wynikiem 3:3, którego fani nie mogli obejrzeć na żywo. Siedziałem w domu z książką i słyszałem krzyki z obu ławek rezerwowych. Można było usłyszeć różne słowa (śmiech). Była to absolutnie kuriozalna sytuacja. Czułem się, jakbym słuchał relacji w radiu. Teatr wyobraźni w pełni (śmiech).
Twoja żona podobno stwierdziła, że skoro mieszkacie blisko stadionu Legii, to będzie kibicować warszawskiej drużynie.
Tak było (śmiech). Mówiłem do niej, Madzia, wcześniej twierdziłaś, że kibicujesz łódzkiej drużynie z czerwonej części miasta. Spojrzała na mnie i zapytała – co z tego? Odpowiedziałem, że tak się nie da. Te puzzle nie mogą się ze sobą łączyć (śmiech). Moja żona jest dla mnie jedyna i wyjątkowa. Niewykluczone jednak, że jest również jedyną osobą na świecie, która może kibicować Widzewowi i Legii (śmiech). Dodam jeszcze, że, pracując w Warszawie, przez wiele lat spotkałem wielu kolegów dziennikarzy, także sportowych, którzy byli z urodzenia warszawiakami, a mimo to kibicowali zespołowi z czerwonej części Łodzi. Byli również w szoku, że mogę kibicować ŁKS-owi (śmiech).
Jeśli chodzi o sport, interesujesz się tylko piłką nożną?
Lubię także kolarstwo, choć go nie rozumiem. Piłkę nożną w jakimś podstawowym stopniu zrozumiałem. Gdy oglądam mecz, widzę, że drużyna gra źle. W tym mam akurat spore doświadczenie (śmiech). W przypadku kolarstwa jest inaczej. To dyscyplina, która pojawiła się w moim życiu całkiem niedawno. Spełniłem nawet swoje marzenie z dzieciństwa i zakupiłem rower szosowy. Nie mam czasu na nim jeździć, ale stoi i jest bardzo ładny. Sprawia, że czasem zerkam na kolarzy zawodowych. To fascynujący, ale i skomplikowany sport. Pod względem taktyki i sprzętu. Powoli go poznaję.
Słyszałem też, że jesteś miłośnikiem psów.
Zdecydowanie. Nie mam nic do kotów, uwielbiam Lulusia, który należy do mojej siostry, ale zawsze bliżej mi było do psów. To kolejna historia, która dotyczy mojego życia po przeprowadzce z Warszawy do Łodzi. Żona postanowiła, że będziemy mieli psa, co było dla mnie gigantycznym zaskoczeniem. Przed ślubem i w okresie narzeczeństwa omawialiśmy różne najważniejsze kwestie, ale okazało się, że jest jeszcze jedna. Tę jednak Madzia poruszyła już po ślubie (śmiech). Jestem z rodziny, w której nigdy nie było zwierząt. Jako mały chłopiec chciałem mieć pieska lub kotka. Sąsiad miał fajnego jamnika szorstkowłosego. Chciałem mieć takiego samego. Poprosiłem tatę, a on ze stalowym wzrokiem odmówił. Miałem wtedy może z siedem lat. Nigdy więcej nie poruszałem z tatą tego tematu. Nie zajmowało to moich myśli. Po latach to się zmieniło (śmiech).
Można powiedzieć, że zostałeś postawiony przed faktem dokonanym.
Żona, żeby pójść mi na rękę, pokazywała mi różne psy – małe, duże, z dziwnymi uszami czy włosami. Wiedziałem, że podjęła decyzję, która jest nieodwracalna. A skoro tak, chciałem mieć psa, który będzie mi się podobał. Mam wadę wzroku, więc muszę go widzieć. Nie może być mikroskopijny. Podczas jednej z wizyt u naszej dobrej znajomej Peruwianki mieszkającej pod Łodzią zobaczyłem golden retrievera. Powiedziałem, że to jest właśnie zwierzak, którego chciałbym mieć. I jakiś czas później w naszym życiu pojawiła się Goldi.
Marcin Pośpiech i jego Goldi, fot. materiały prywatne
Zapewne skradła Twoje serce.
Ze mną jest tak, jak z tymi ojcami z internetowych filmików. Najbardziej nie chcą psa, a później noszą go, jak dziecko na rękach i karmią łyżeczką. Może nie karmię Goldusi łyżeczką, ale na rękach noszę (śmiech). Jest moją wielką przyjaciółką. Absolutna miłość.
Masz marzenia?
Marzę, żeby mój syn Ignacy był zdrowym i mądrym chłopakiem. Tyle mi wystarczy. Chciałbym jeszcze, żeby zmieniła się sytuacja za naszą wschodnią granicą, żeby spokojniej było w Strefie Gazy. Jest takie chińskie powiedzenie, „obyś żył w ciekawych czasach”. Osobiście wolę, abyśmy wrócili do tych nudniejszych – sprzed pandemii. Dużej wiary we mnie nie ma, ale pięknie byłoby przejmować się tylko naszą codziennością. Tym, że trzeba się przygotować do audycji, a rano wstać i pójść do pracy.
Czego można Ci życzyć?
Jestem ostrożnym optymistą, ale… żeby te marzenia się spełniły (śmiech).