Mariusz Janik: Czym jest dla ciebie radio?
Piotr Andrzejczak: Obecnie miejscem pracy, w młodzieńczych latach było marzeniem. Namiętnie słuchałem radia, także nocami.
Czyli już od najmłodszych lat się nie wysypiałeś.
Realizowałem pewien pomysł. Postanowiłem nie kłaść się spać w dniu, w którym się obudzę. Wiem, że nie brzmi to zbyt mądrze, a i wstawanie do szkoły bywało bolesne.
Daleko miałeś do szkoły?
Na szczęście nie. Nie oznacza to jednak, że się nie spóźniałem na lekcje. Czego się jednak nie robi dla radia (śmiech).
Swoje marzenie spełniłeś na początku w Studenckim Radiu Żak Politechniki Łódzkiej.
Jestem jednym z wielu dziennikarzy Radia Łódź, którzy stawiali swoje pierwsze kroki w studenckiej rozgłośni.
Nie zajmowałeś się jednak sportem, który od lat jest twoją główną domeną.
W Żaku nikt nie zajmował się sportem. Ta dziedzina nie istniała na antenie. Sportem się wówczas nie żyło, były ważniejsze kwestie, nad którymi trzeba było się pochylać.
Co was tak zajmowało?
Walka z ustrojem (śmiech). Były rzeczy ważne i ważniejsze. Dziennikarstwo sportowe pojawiło się dopiero w Radiu Łódź.
Piotr Andrzejczak (z prawej) i Mariusz Goss (z lewej) w studiu Studenckiego Radia Żak Politechniki Łódzkiej, fot. materiały prywatne
Fascynowałeś się radiem, skąd zatem w twoim życiu wzięła się architektura?
Pewnego dnia wymyśliłem, że chcę studiować ten kierunek. Szybko się przekonałem, że trafiłem do specyficznego środowiska.
W jakim sensie?
Architektura, podobnie jak medycyna czy prawo, to zawód, który „przechodzi” z rodziców na dzieci. Moi rodzice nie byli architektami. Pochodzę z Łęczycy, nie miałem wcześniej kontaktu z tym środowiskiem. Tym bardziej byłem zadowolony, że tak dobrze poszedł mi egzamin z rysunku. W szkole i później już na studiach nie miałem problemu z naukami ścisłymi, ale bez tego egzaminu nie miałbym szans na dyplom z architektury. Pomogła mi… historia.
Historia?
13 grudnia 1981 roku w Polsce wprowadzono stan wojenny, więc wszystko się przesunęło w czasie. Na zajęcia z rysunku zacząłem chodzić w marcu 1982 roku, egzamin miałem w lipcu. W ten sposób otrzymałem od historii dwa miesiące więcej na przygotowanie się do egzaminu. Ostatecznie wypadłem na nim lepiej niż osoby, które poświęciły na rysunek dwa lata swojego życia. Z jednej strony mieliśmy pecha, ponieważ byliśmy rocznikiem bez studniówki, a z drugiej dostałem te pomocne bonusowe dwa miesiące. Nie jestem osobą szukającą w życiu pozytywów, ale w tym przypadku nie wypada mi tego nie zrobić (śmiech). Zostałem architektem i absolutnie tego nie żałuję.
W Łodzi można znaleźć budynki, które projektowałeś?
Jest kilka, przy których maczałem palce, ale nie powiem, które to. Mogę tylko zdradzić, że jeden z nich wciąż stoi przy placu Kościelnym.
Wartoprzeczytać
Jak to się stało, że architekt został dziennikarzem sportowym?
Przypadek. Na początku lat dziewięćdziesiątych pracowałem w swoim zawodzie. Pewnego dnia pojawiła się szansa zatrudnienia w Radiu Łódź. Ponownie mogę mówić o dużym szczęściu, które tym razem zawdzięczam zreformowanej Polsce.
Burzliwe czasy transformacji.
Po upadku komunizmu w Polsce zmienił się nie tylko ustrój, ale doszło też do zmian w mediach. Otworzyła się szansa, której wcześniej nie mieliśmy, bo stanowiska były obsadzone. Każdy miał swój kawałek tortu, którego pilnował. Dostać się do radia w latach PRL-u to było karkołomne zadanie.
Elitarny zawód.
Myślę też, że dość szczelnie zamknięty. Nagle jednak te radiowe drzwi zostały otwarte bardzo szeroko i można było realizować swoje pasje. Współpracę z Radiem Łódź rozpocząłem w 1991 roku, natomiast na dobre związałem się z rozgłośnią rok później. Wcześniej angaż przy ul. Narutowicza 130 znalazła moja żona.
Radiowe małżeństwo.
Poznaliśmy się w Radiu Żak, gdzie wspólnie działaliśmy na antenie. Gdy już pracowała w Radiu Łódź, ówczesny prezes zapytał ją, czy nie zna kogoś, kto mógłby przyjść do redakcji sportowej. Miał ambicję, by mocniej postawić na sport.
Daleko szukać nie musiała.
Zostałem polecony, więc przyszedłem na Radiostację i porozmawiałem z Darkiem Postolskim, który był wówczas szefem redakcji sportowej. Poprosił, bym napisał notkę o jakimś meczu. Nie wiem, czy ją przeczytał (śmiech). Spojrzał tylko na mnie, dał mi magnetofon do ręki i ruszyłem do pracy.
Pamiętasz swój debiut?
Pojechałem na zawody kolarskie. Był zimny październik, strasznie zmarzłem. Nagrałem materiał, wróciłem do redakcji i zacząłem montować. To były czasy bez komputerów, więc taśmy kleiło się ręcznie. Miałem przewagę nad innymi, że potrafiłem to robić. Nauczyłem się jeszcze w Radiu Żak.
Marząc o pracy w radiu, myślałeś właśnie o sporcie? Uprawiałeś aktywnie jakąś dyscyplinę?
W liceum trochę trenowałem siatkówkę. Mój tata uprawiał tę dyscyplinę. Nie zawodowo, ale pamiętam, że kilka razy byłem na meczach z jego udziałem. Oczywiście, interesowałem się sportem, ale nie myślałem, że będę żył, opowiadając innym o tym, co dzieje się na boisku czy parkiecie. Jakoś tak wyszło, taka była potrzeba chwili, która trwa już ponad trzydzieści lat.
Piotr Andrzejczak „na robocie”. Ze specjalnie przygotowanego rusztowania ogląda mecz rugby przy ul. Górniczej w Łodzi, fot. materiały prywatne
Na antenie Radia Łódź można cię usłyszeć nie tylko w audycjach sportowych. Przez kilka lat prowadziłeś magazyn korespondujący z twoim wykształceniem – „Nie tylko pałace i fabryki”.
Wciąż mam ciągoty do architektury, poza tym była to odskocznia od sportu. Jako dziecko PRL-u wychowywałem się wśród budynków utrzymanych w stylu powojennego modernizmu. Mam do nich sentyment. Z jednej strony to architektura koślawa i niefunkcjonalna, z drugiej bardzo niedoceniana. Przyszedł taki moment, gdy osoby decyzyjne w kraju uznały, że wszystkie konstrukcje zbudowane przed 1989 roku trzeba zrównać z ziemią.
Choć został zbudowany w innym stylu architektonicznym, przychodzi mi na myśl Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, nazywany również „zemstą Stalina”.
Podobno Związek Radziecki dał Bolesławowi Bierutowi do wyboru – budowę metra albo pałacu. Ostatecznie prezydent „wybrał” PKiN. Powstał w stylu socrealizmu, ale to prawda, po wielu latach zaczął przeszkadzać współczesnym politykom. Argumentowali, że należy usunąć z krajobrazu rzucany na stolicę cień Stalina. Myślę jednak, że kolejne pokolenia nie widzą tego budynku w ten sposób. Dla młodych Pałac Kultury i Nauki wrósł w pejzaż Warszawy. Funkcjonują w nim teatry, kino, a nawet pływalnia. Jak ktoś ma ochotę, może wjechać na ostatnie piętro i popatrzeć na miasto z tarasu widokowego.
Spójrzmy jednak na Łódź.
W 2013 roku wraz z kolegą ze studiów zaczęliśmy opowiadać o modernistycznych budynkach, szukając w nich pozytywów. Ikonicznym przykładem w naszym mieście jest budynek Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego. Chcieliśmy na przekór stwierdzeniom, że Łódź to tylko secesja i pofabryczne budynki, pokazać wszystkim, jak bardzo się mylą. Naszego miasta nie można architektonicznie zamykać tylko w XIX wieku. Bardzo dobrze rozwijało się także po wojnie. Przez dziesięć lat wynajdowaliśmy różne obiekty i doszły mnie słuchy, że odbiorcom nasze opowieści przypadły do gustu. Jak widzisz, nie zawsze muszę mówić o tym, czy ktoś krzywo kopnął piłkę albo nie trafił nią do pustej bramki (śmiech).
Skoro o tym mowa, pamiętasz swój pierwszy mecz, który sprawozdawałeś na żywo?
Szczerze przyznam, że ten debiut gdzieś zatarł się w pamięci. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale przez te ponad trzy dekady pracy przy mikrofonie wiele było tych spotkań. Pamiętam jednak ten pierwszy poza Łodzią. To była potyczka w Krakowie, gdzie Wisła podejmowała ŁKS. Pod Wawel pojechałem z klubowymi działaczami, a wróciłem do Łodzi już z zespołem. Zresztą to nie był jedyny taki przypadek. Na mecze jeździło się wspólnie nie tylko z piłkarzami, ale i koszykarkami, siatkarkami itd.
Zupełnie inny poziom relacji dziennikarz – klub sportowy.
Jestem przekonany, że wielu przedstawicieli mediów, w szczególności prasy, nie obejrzałoby znacznej części spotkań na żywo, gdyby nie fakt, że znaleźli się w klubowym autobusie. Wszyscy jednak wiedzieli, że to, co działo się podczas takiego pobytu, nie może wyjść na zewnątrz. Nie mam pewności, czy współcześnie, w dobie Internetu i liczących się kliknięć, dziennikarze potrafiliby dochować tajemnicy. A przecież nie wszystkie historie nadawały się do publikacji (śmiech).
Pozostańmy przy twoich pierwszych transmisjach na żywo.
Wydaje się, że zaczęliśmy od piłki nożnej. Z czasem Darek stwierdził, że warto byłoby otworzyć się także na inne dyscypliny. Zwłaszcza że w radiowej ramówce znalazł się niedzielny magazyn – „180 minut o sporcie”. Nazwa była adekwatna do czasu jego trwania, więc trzeba było program zapełnić treścią. Jeździliśmy na mecze koszykówki, siatkówki. Pierwsze transmisje na żywo znajdowały się właśnie w tym magazynie. Z czasem one się rozrosły. To były tłuste czasy łódzkiego sportu, więc nieskromnie powiem, że byliśmy ważną częścią radiowej anteny.
Tłuste czasy łódzkiego sportu. Można je wspominać z sentymentem.
Obecnie medale zdobywają łódzkie siatkarki, solidnie spisują się piłkarki nożne. Kilka dekad temu paleta sukcesów w naszym województwie była znacznie szersza. Nie mówię tylko o bardzo dobrych latach piłkarzy Widzewa i ŁKS-u, gdy Łódź trzy lata z rzędu miała mistrza Polski! Nie można zapominać także o koszykarkach.
Włókniarza Pabianice i ŁKS-u Łódź.
Gdy transmitowaliśmy na antenie Radia Łódź derby regionu, mecze toczyły się nie tylko o punkty, ale o medale! Trudno sobie to teraz wyobrazić. Podobnie, jak to, że zespoły z naszego regionu występowały z powodzeniem w europejskich pucharach. Z czasem do liczących się ekip dołączyli siatkarze Skry Bełchatów. Mówiłem już o piłkarzach, to dodam jeszcze, że oglądałem na żywo ostatni mecz Widzewa Łódź w Pucharze UEFA. A przecież od rywalizacji z AS Monaco za chwilę minie ćwierć wieku.
Piotr Andrzejczak na meczu koszykarek Włókniarza Pabianice. Relacjonuje spotkanie przez legendarny telefon Motorola, fot. materiały prywatne
Co ciekawe, ŁKS swój ostatni mecz w europejskich pucharach także rozegrał z ekipą Monakijczyków. Twoja przygoda z zagranicznymi meczami biało-czerwono-białych rozpoczęła się jednak w Portugalii.
Tego nikt nie zmierzył, ale wydaje się, że wspomniany przez ciebie mecz z FC Porto w Pucharze Zdobywców Pucharów miał rekordową słuchalność. Mówimy o roku 1994, kiedy telewizje nie miały monopolu na sport. Co więcej, Radio Łódź jako jedyne nadawało transmisję z tego spotkania. O ile mnie pamięć nie myli, był to jednocześnie pierwszy zagraniczny mecz na naszej antenie.
Skąd w ogóle pomysł, żeby robić zagraniczną transmisję?
Gdy ŁKS wylosował FC Porto, w Łodzi nastąpiło duże poruszenie. Przecież to był klub Józefa Młynarczyka, legendarnego bramkarza Widzewa Łódź. Oczywiście, w redakcji sportowej nawet nie myśleliśmy o tym, żeby robić ten mecz. Pewnego dnia zaczepił mnie na korytarzu ówczesny prezes i przekazał, że mam jechać do Porto. Nie wypadało odmówić (śmiech).
Tak napisała się historia.
Nie tylko pod tym względem. Spotkanie było rozgrywane na Estádio das Antas, czyli obiekcie, którego już dzisiaj nie ma. W jego miejsce wybudowano ulice i osiedle mieszkaniowe. Z okazji Euro 2004 został zastąpiony przez Estadio do Dragao, na którym niedawno znakomicie zaprezentowała się reprezentacja Polski (śmiech).
Dla architekta podziwianie portugalskiego stadionu musiało być nie lada gratką.
Sam wyjazd był dużą atrakcją. Mimo że jechało się do pracy, traktowało się go, jak wycieczkę. Stadion w Porto zrobił na mnie ogromne wrażenie. Miał wielkie boisko. Niestety, ełkaesiakom nie udało się na nim wygrać. Długo się trzymali, ale w końcu zabrakło im sił. Przygoda z Pucharem Zdobywców Pucharów zakończyła się dla łodzian już na 1. rundzie.
Na ławce trenerskiej FC Porto zasiadał legendarny sir Bobby Robbson, a w jego sztabie znajdował się pewien 31-letni Portugalczyk.
Nikomu jeszcze w Polsce nieznany Jose Mourinho. Podobnie, jak Józef Młynarczyk, był asystentem angielskiego trenera. Zresztą może niewiele osób pamięta, ale Portugalczyk jeszcze przed pierwszym meczem przyleciał do Łodzi na mecz ŁKS-u z Rakowem Częstochowa.
Jak wspominasz swój zagraniczny debiut?
Duże wyzwanie niosące za sobą bagaż emocji. I to dosłownie. Wiozłem do stolicy Portugalii kilka kilogramów sprzętu. Nie miałem ze sobą techników, choć zostałem przeszkolony przez chłopaków, co i gdzie mam podłączyć. Okazało się, że niepotrzebnie.
Piotr Andrzejczak podczas swojego zagranicznego debiutu na żywo – na meczu w FC Porto – ŁKS Łódź (1994 rok), fot. materiały prywatne
Jak to?
Pomogli przedstawiciele portugalskiego radia, którym pomogliśmy przy okazji meczu w Łodzi. Na stadionie czekało stanowisko dla ich dziennikarza. Odwdzięczyli się tym samym. Wciąż jednak zastanawiam się, po co wiozłem cały sprzęt, z którego gęsto musiałem tłumaczyć się na lotnisku (śmiech).
Wyjazd na Półwysep Iberyjski zapoczątkował większą ilość sportowych transmisji na antenie Radia Łódź.
Współpracowaliśmy z kilkoma rozgłośniami regionalnymi m.in. z Radiem Katowice. Stworzyliśmy pewnego rodzaju konkurencję dla słynnego Studia „S-13”. Działało to na zasadzie łącznia się z inną anteną. Przykładowo, gdy łódzka drużyna rozgrywała spotkanie, np. na Śląsku, tamtejszy dziennikarz nadawał na swoją i naszą antenę.
Dodajmy, antenę główną. Wciąż mówimy o latach dziewięćdziesiątych, kiedy Internet dopiero w Polsce raczkował.
Transmisje sportowe na antenie Radia Łódź rodziły redakcyjne konflikty (śmiech).
Trzeba było komuś zabrać czas antenowy na rzecz sportu.
Tłumaczyliśmy, że sportowe wydarzenia są w stanie przyciągać do odbiorników radiowych tysiące słuchaczy. Żadna inna impreza nie ma takiej mocy. Może trudno teraz w to uwierzyć, ale nasz zespół tworzyło kilkanaście osób. Byliśmy medialną potęgą, ponieważ mogliśmy być dosłownie wszędzie.
À propos, od wielu lat żyjesz w podróży. Myślę, że zawód architekta nie dawałby ci takiej możliwości.
Obecnie jeżdżę głównie po Polsce, ale to prawda. Niedawno spotkałem kolegę ze studiów. Pracuje w zawodzie, nawet w pobliżu Radiostacji znajduje się kilka budynków, które zaprojektował. Rozmawialiśmy właśnie o tym, że często robię wyjazdowe mecze. Mówił, że mi zazdrości, ale przecież są dwie strony medalu.
Jesteś gościem w domu.
Niewiele weekendów spędziłem z rodziną.
Jak sportowiec.
Tylko trochę zdrowszy (śmiech). Niektórzy wyczynowcy po latach kariery nadają się głównie do rehabilitanta. Nie mogę jednak narzekać. Decydując się na tę pracę, wiedziałem, z czym ona się wiąże. Jak we wszystkim, w tej robocie też są plusy i minusy.
Wyjazd do Nowego Jorku był plusem?
Pewnego lata pojawiła się propozycja wylotu z ŁKS-em Łódź do Stanów Zjednoczonych. Tradycyjnie miałem zaległy urlop, więc postanowiłem skorzystać z okazji.
Jak wrażenia?
Jako świadomy turysta wiedziałem, co chcę zobaczyć. Głównym celem były dwa ikoniczne – dla architektury modernistycznej – wieżowce – Lever House i Seagram Building. Gdy dotarłem na skrzyżowanie 53. Ulicy i Park Avenue, ukazały się one moim oczom. Były dokładnie takie, jak sobie wyobrażałem. Jest takie powiedzenie, że nie warto marzyć, bo można się rozczarować. W tym przypadku nie miało jednak zastosowania.
Nowojorski klimat nie jest przytłaczający? Te wszystkie drapacze chmur, tłumy ludzi na ulicach.
Nie czułem się przytłoczony. Miałem nawet pomysł, żeby przejść pieszo kilka przecznic. W Łodzi to przecież żaden problem. Szybko jednak zrozumiałem, że do przemieszczania się po Nowym Jorku potrzebne jest metro. Odległości są zbyt duże. A jeśli pytasz o przytłaczające miasta, to w czołówce jest Moskwa, którą odwiedziłem przy okazji pucharowego meczu koszykarek ŁKS-u.
Dlaczego?
Nad miastem dominuje Siedem Sióstr Stalina, czyli grupa wieżowców znacznie większych od Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie.
Cytując Siarę z „Kilera” – mają rozmach…
Wysokie budynki, niesamowicie szerokie ulice, niekończące się nitki jezdni – to wszystko było bardzo przytłaczające. Na domiar złego nie pomagała pogoda. To był zimny listopad w najgorszym wydaniu. Bez słońca. Przez to Moskwa wydawała się jeszcze bardziej ponurym miejscem. Mimo tych wszystkich niesprzyjających czynników postanowiłem wybrać się na spacer. Jako fan książki Michaiła Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”, którą uważam za arcydzieło, podążałem literackimi śladami.
Odnalazłeś podobieństwa?
Nie tylko architektoniczne. Rosja z końcówki lat dziewięćdziesiątych i ta opisana przez Bułhakowa, to ten sam kraj. Z identyczną mentalnością i funkcjonującymi mechanizmami. Przykładem jest niedokończony budynek amerykańskiej ambasady. Nigdy nie spełnił swojej funkcji. Podobno znajdowało się w nim więcej mikrofonów niż materiałów budowlanych (śmiech).
A jest coś, co miło wspominasz z pobytu w Moskwie?
Mecz piłkarskiej Ligi Mistrzów na Łużnikach.
Przypomnijmy, że pojechałeś na mecz koszykarek.
Już nie pamiętam, dlaczego spotkanie, które mieliśmy transmitować, zostało przesunięte na wcześniejszą godzinę. Dzięki temu miałem okazję oglądać z trybun spotkanie Spartaka Moskwa z francuskim Bordeaux. Nawiasem mówiąc, był to ostatni mecz, na który musiałem kupić bilet.
Rozumiem, że zasiadłeś na sektorze z rosyjskimi kibicami.
Wyjątkowe przeżycie. Nikt nie siedział na swoim miejscu. Wszyscy żywiołowo reagowali. Kulturalnie, ale żywiołowo. Emocji nie brakowało także po zakończeniu meczu. Do metra szliśmy w szpalerze utworzonym przez… OMON, czyli rosyjską milicję. Na szczęście do hotelu dotarłem bez szwanku.
Za ŁKS-em pojechałeś do Stanów Zjednoczonych i Rosji. Z kolei ze Skrą Bełchatów zawitałeś do Kataru.
Chciałem zobaczyć fanaberię szejków, czyli kraj zbudowany na pustyni. Okazja nadarzyła się przy okazji Klubowych Mistrzostw Świata.
W 2009 roku, czyli na 13 lat przed mundialem, który przewrócił klubowe kalendarze do góry nogami.
Już wtedy Katarczycy chwalili się, że planują zorganizować piłkarskie mistrzostwa świata. To kraj, w którym jak na dłoni widać, że kto ma pieniądze, ten ma władzę. To także kraj kontrastów. Z jednej strony bogactwo i przepych, z drugiej brak poszanowania dla człowieka.
Szacuje się, że w Katarze zmarło ponad 6,5 tys. robotników z Azji Południowej budujących stadiony na mundial w 2022 roku.
Przyznam, że po wizycie w Katarze nie było to dla mnie zaskoczenie. Po przylocie na miejsce i zakwaterowaniu się w hotelu wybrałem się na spacer. Dodam tylko, że był to listopad, w Polsce mieliśmy temperatury na minusie, a na Półwyspie Arabskim 30 stopni Celsjusza. I to o godzinie 6 rano! Przechadzając się po okolicy, natrafiłem na budowę. Odgradzał ją od ulicy płot, pod którym… spał człowiek. Okazało się, że był to robotnik pobliskiej budowy. Byłem zszokowany.
Piękny kraj, biednych ludzi.
Katarczycy stanowią niewielki procent mieszkańców. Mieszkałem w starej części miasta, tej wybudowanej w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Po drugiej stronie zatoki budowano to nowoczesne, gdzie szejkowie prześcigają się, który z nich będzie miał wyższy budynek. Wyglądało imponująco. Nigdy wcześniej nie widziałem tak zielonych trawników. Jakby ktoś je pomalował farbą. Podobnie jak niebo w galerii handlowej Villagio.
Gondola płynąca środkiem galerii handlowej (2009 rok), fot. materiały prywatne
Niebo?
W stolicy znajduje się galeria handlowa, której wnętrza imitują Wenecję. Na ścianach wymalowane są domy, w nich znajdują się luksusowe sklepy. Środkiem płynie woda, po której można pływać gondolą, a na suficie namalowane jest niebo. Katar to zupełnie inny świat, przepełniony zyskami z petrodolarów. Nie jest to jednak miejsce, do którego chciałbym wracać na wakacje.
Błękitne niebo na suficie katarskiej galerii handlowej (2009 rok), fot. materiały prywatne
Opowiedz zatem o miejscu, które skradło twoje serce.
Neogotycka Brugia z urokliwymi brukowanymi uliczkami. Fantastyczne miasto, jedno z najpiękniejszych w Europie. Je również odwiedziłem przy okazji występów siatkarzy Skry w Lidze Mistrzów. Bardzo podoba mi się także Florencja, w której się zatrzymałem, gdy w 1997 roku jechałem do Parmy na mecz Widzewa. Podróżowałem autobusem, który nie dojeżdżał do samej Parmy. Zatrzymywał się jednak w mieście położonym nad rzeką Arno. Uznałem, że zrobię krótki przystanek, a następnie wsiądę do pociągu i udam się do miejsca docelowego. Włoska kolej postanowiła mi jednak utrudnić zadanie (śmiech).
Co masz na myśli?
Pociąg spóźnił się półtorej godziny, a jak już przyjechał, to trudno było do niego się dostać. Jakoś się jednak udało. Nawiasem mówiąc, Parma, to także bardzo ładne i bogate miasto. Pamiętam, że podobał mi się miejscowy stadion. Pomyślałem, że dobrze byłoby mieć takie obiekty w Łodzi. Doczekaliśmy się po latach i naprawdę nie mamy się czego wstydzić.
Wróćmy jeszcze do Florencji.
Gdy myślimy o tym włoskim mieście, przed naszymi oczami pojawia się rzeźba Dawida Michała Anioła. Oczywiście, rzuciłem oko na to dzieło sztuki, niemniej bardziej interesował mnie Szpital Niewiniątek, jeden z pierwszych renesansowych budynków na świecie.
Ciągoty architekta.
Architektura to jedno, po prostu nie lubię podążać za tłumem. Centra miejskich atrakcji to tak naprawdę makiety. Chodząc własnym ścieżkami, można zobaczyć znacznie więcej. Nie tylko niedoceniane przez innych zabytki, ale i codzienne życie mieszkańców. Toczy się ono swoim rytmem, obok miejsc obleganych przez turystów.
Jest jakieś miasto, które chciałbyś odwiedzić?
Nie mam podróżniczych marzeń, choć miło byłoby ponownie odwiedzić Paryż. Byłem tam lata temu, jeszcze jako student. Pojechaliśmy z kolegą zbierać winogrona. Wszystkie zarobione pieniądze zostawiłem w stolicy Francji. Znajomi byli w szoku. Gdy mówimy o moich radiowych podróżach, muszę przyznać, że gdyby nie praca, nie pojechałbym do Gruzji czy Azerbejdżanu. I nie mówię tylko o Baku, bo losowanie rywala dla ŁKS-u zawiodło mnie aż pod Kaukaz, do Gandży.
Piotr Andrzejczak w trakcie jednej z zagranicznych delegacji, fot. materiały prywatne
Prawdziwy obieżyświat.
Wyjazdy determinowały potyczki pucharowe. Zdecydowanie więcej było tych z udziałem Widzewa. Podzieliliśmy się z Darkiem, że on robi mecze domowe, mnie przypadły wyjazdowe. W tym ten legendarny z Broendby od 0:3 do 2:3.
Podobnie jak w Moskwie, oglądałeś go w towarzystwie kibiców.
W Rosji to był mój wybór, w Danii konieczność. Wprawdzie nie mogliśmy robić transmisji na żywo, ale planowaliśmy wykonać kilka wejść na antenę. Okazało się jednak, że odebrano przyznane nam akredytacje, więc nie mieliśmy wstępu na trybunę prasową. Myślę, że ktoś musiał maczać w tym palce, ale nie chcę już do tego wracać. Ostatecznie udało nam się porozumieć z Duńczykami. Usiadłem wśród kibiców i zrobiłem kilka telefonicznych wejść na żywo do studia w Łodzi. Dodam, że były kiepskiej jakości.
Przeszkadzał stadionowy hałas?
Tumult był nieprawdopodobny. Wejście robiliśmy za pomocą dużej przenośnej Motoroli. To była ciężka walizka z antenką. Miała słabą baterię. Na dodatek zapomnieliśmy o uruchomieniu roamingu. A to przecież konieczne, by połączyć się z Polską zza granicy.
Jakoś się jednak udało.
Czysty przypadek (śmiech). Traf chciał, że z tego telefonu można było automatycznie dzwonić z krajów skandynawskich. Wybraliśmy Danię i jakoś poszło. Odsłaniam trochę „kuchni”, ale chyba nikt nie będzie miał mi tego za złe. Teraz traktuję to jako anegdotę, ale w tamtym momencie było nerwowo.
Sporo w naszej rozmowie pojawia się meczów Widzewa, a przecież kibice i słuchacze Radia Łódź kojarzą twój głos głównie ze sprawozdań spotkań ŁKS-u. We wrześniu 2023 roku nawet otrzymałeś od klubu z al. Unii Złoty Mikrofon.
To była inicjatywa kolegów dziennikarzy, z którymi znamy się od wielu lat (śmiech).
W mediach społecznościowych można znaleźć komentarze, w których fani ŁKS-u traktują cię, jak sympatyka ich drużyny. Dziennikarz może być kibicem?
Przewrotnie odpowiem, że oglądałem na żywo więcej pucharowych meczów Widzewa niż Darek Postolski, który kojarzy się kibicom z tym klubem. Zresztą to właśnie Darek, gdy szefował sportowi w Radiu Łódź, dokonał pewnego podziału. On chodził na Widzew, mnie przypadły spotkania klubu z al. Unii Lubelskiej 2. Wciąż zdarza mi się jednak robić mecze rozgrywane przy al. Piłsudskiego. A że po latach ktoś przykleja człowiekowi gębę i uznaje go za kibica tej czy innej drużyny. Co mam poradzić, jakoś muszę z tym żyć (śmiech).
Chciałem jeszcze zapytać o twoją największą wpadkę na antenie. Podobne pytanie otrzymałeś jednak ostatnio – w internetowym cyklu „5 pytań do…”.
Moja odpowiedź jest niezmienna – nie pamiętam. Wykonuję pracę na żywo, więc na pewno wpadki zaliczyłem. Są nieuniknione. Nie zdarzyło mi się jednak pomylić wyniku, czy nie zauważyć jakiejś bramki.
Dużo powiedzieliśmy o pracy, sporcie i podróżach. Przejdźmy zatem do twojego czasu wolnego. Wiem, że jesteś fanem polskich filmów i seriali. Ze szczególnym uwzględnieniem „Vabanku” Juliusza Machulskiego.
Może nie fanem, ale faktycznie lubię polskie kino. Do „Vabanku” chętnie wracam, choć znam tę historię na pamięć. Myślę, że w ogóle mam sentyment do filmów, które powstawały w Łodzi. A jeśli chodzi o polskie produkcje, to mam słabość do tych powstałych w latach 60., np. serialu „Stawka większa niż życie”. W czasach Radia Żak mieliśmy fan club ekranowych przygód kapitana Klossa. Było kilka osób, które potrafiły cytować z pamięci listy dialogowe poszczególnych odcinków. Jeśli zaś o mnie chodzi, dla agenta J-23 potrafiłem jeździć z Łodzi do Łęczycy.
Przybliżysz okoliczności?
Obecnie serial można oglądać na wielu kanałach. Na początku lat dziewięćdziesiątych widzowie byli skazani na Telewizję Polską, która jednak przez lata nie znajdywała dla niego miejsca w swojej ramówce. W pewnym momencie serial pojawił się w ofercie warszawskiego oddziału TVP. Moi rodzice mieli u siebie kablową telewizję, ale nie wiedzieć czemu nie odbierali łódzkiej „Trójki”, tylko właśnie tę stołeczną. W związku z tym, w piątki wieczorami wyjeżdżałem w rodzinne strony, żeby przypomnieć sobie „Stawkę”. Z perspektywy czasu wiem, że to była wyjątkowa głupota (śmiech).
Jak sam powiedziałeś, masz słabość do produkcji kręconych w Łodzi.
Jeden z odcinków powstawał w okolicy mojego obecnego miejsca zamieszkania – parku Staszica i ulic Jaracza oraz Wierzbowej. Co jednak najlepsze, oglądając serial w telewizji, człowiek nie zdaje sobie sprawy, gdzie dana scena była kręcona.
Magia kina.
Jest odcinek, w którym tramwaj sunie ulicą Gdańską. Tak przynajmniej myślałem. Dopiero później dowiedziałem się, że to była ul. Radwańska. Okazało się, że w dawnych czasach jeździły po niej tramwaje. Opowiadał mi zresztą kiedyś Wojtek Filipiak (dziennikarz sportowy – przyp. red.), że w czasach kręcenia serialu on albo jego rodzice mieszkali właśnie przy ul. Radwańskiej. Pewnego dnia wyszedł z domu i dookoła zobaczył… hitlerowskie flagi ze swastykami, a na chodnikach umundurowanych esesmanów. To się nazywa magia kina (śmiech).
A co magicznego jest w „Mistrzu i Małgorzacie”, że lubisz często wracać do tej powieści?
Wieloznaczność, symbolika i niesamowita aktualność. Czytałem tę książkę wielokrotnie i wciąż odkrywam ją na nowo, nie nudzę się. To pokazuje jej kultowość, choć nie lubię tego słowa. Żyjemy przecież w czasach, gdy wszystko jest kultowe. A przecież książka, film czy płyta mogą uzyskać taki status dopiero po upływie czasu.
Można zapytać kultowy, czyli jaki?
Na każdym kroku wmawia nam się, że coś jest świetne, a my to – czasem zupełnie bezrefleksyjnie – kupujemy. Jeśli chodzi o książki, to nie wiem, czy stanie się kultowa, ale obecnie czytam biografię Marka Jackowskiego. W niej również pojawiają się łódzkie akcenty. I powiem ci jeszcze, że rzadko sięgam po literaturę sportową.
Trzeba znaleźć dla siebie wentyl bezpieczeństwa. A jeśli chodzi o muzykę, jaka dominuje na twojej liście?
Słucham różnych gatunków, choć raczej starszych piosenek, jestem na bakier z nowościami. Mogę ci jednak powiedzieć, którego gatunku nie znajdziesz na mojej liście. Disco polo.
Utwory z tego nurtu są inspiracją dla wielu stadionowych przyśpiewek.
To zupełnie nie mój klimat. Muzycznie zmierzam w stronę mocniejszych rockowych brzmień. A jeśli już disco, to klasyczne z lat 70. Mam do niego sentyment. Mimo upływu czasu wciąż ma w sobie to coś.
Masz jakieś marzenia?
Mówiliśmy, że nie warto marzyć, bo można się rozczarować (śmiech). A tak poważnie, chciałbym, żeby zdrowie dopisywało.
Czego ci zatem można życzyć?
Ustaliliśmy już, że żyję, jak sportowiec, więc zdrowia. Wyłącznie.
Wszystkie rozmowy z cyklu „Ludzie radia” dostępne są TUTAJ.