Mariusz Janik: Zacznijmy od… Michaela Jordana. Odpowiedział na którąś z wysyłanych przez Ciebie urodzinowych kartek?
Małgorzata Błażewicz: Wysyłam je od trzydziestu lat. MJ wciąż nie odpisał, ale nie poddaję się (śmiech). Cały czas czekam.
Niewiele brakowało, a pracę w Radiu Łódź rozpoczęłabyś w dniu 63. urodzin legendy NBA.
17 lutego 2024 roku byłam jeszcze na urlopie. Współpracę z rozgłośnią z Narutowicza 130 rozpoczęłam dwa dni później. Trzeba jednak przyznać, że wszystko mogło ładnie się połączyć.
Oglądałaś „Kosmiczny mecz”?
Oczywiście, ale tylko raz (śmiech). Fajna rozrywka, ale jednak bajka. Nie ukrywam, że podoba mi się wszystko, co robi Michael Jordan. Nie uważam go jednak za postać kryształową.
Pokazał to serial „The Last Dance” (pl. „Ostatni taniec”). Mimo wad MJ-a pozostaje on dla Ciebie ważnym sportowcem. Poświęciłaś mu nawet tatuaże, które licznie zdobią Twoje ciało.
Od Michaela Jordana wszystko się zaczęło. Mam wytatuowane numery swoich ukochanych koszykarzy i jednym z nich jest rzeczywiście nr 23. To nie jest jednak najlepsze upamiętnienie Jordana w moim życiu. Planuję wytatuować sobie jeszcze jego realistyczny portret. Jest już przygotowany projekt. Wiem, że to będzie bardzo bolesny tatuaż, ale warto się poświęcić.
Rozpoczęliśmy naszą rozmowę od NBA, ale nie mogliśmy inaczej. W końcu pochodzisz z Los Angeles, gdzie dumą miasta jest… Anwil.
Anwil Los Angeles (śmiech). Nie pamiętam, ile wiadomości otrzymałam po tym, jak uczestnik teleturnieju „Jeden z dziesięciu” odpowiedział, że Anwil (Włocławek – red.) to klub z Los Angeles. Messenger się wtedy zagotował. Ten filmik zresztą co jakiś czas do mnie wraca.
Teraz już zupełnie poważnie. Pochodzisz z Włocławka.
Stolicy polskiej koszykówki. Nie waham się używać takiego stwierdzenia. Basketem interesuję się od początku lat 90. XX wieku. To był 1993 albo 1994 rok. Wtedy zaczęłam kibicować Anwilowi Włocławek, choć klub nosił wówczas nazwę Nobiles. Później zainteresowałam się także NBA. Mecze oglądałam z tatą i bratem. Pamiętam to słynne „Hej, tu NBA” i transmisje w TVP.
A dlaczego koszykówka?
Tata zabierał brata i mnie na piłkę nożną i boks. Nie były to jednak dyscypliny, które mnie porwały. Bardzo lubię oglądać piłkę nożną w telewizji. Szczególnie ligę hiszpańską. Jest dla mnie przyjemniejsza niż brytyjska czy niemiecka. Oglądam też mistrzostwa Europy czy świata. We Włocławku nie mieliśmy jednak piłki nożnej na satysfakcjonującym poziomie. A Nobiles na początku lat 90. awansował do ekstraklasy. Poszliśmy rodzinnie na mecz i tak już zostało.
Małgorzata Błażewicz na meczu Anwilu Włocławek, fot. Rafał Sobierański
Jako kibic Anwilu, na przestrzeni lat, przeżywałaś prawdziwą huśtawkę nastrojów.
Anwil to zespół, który od 30 lat jest nieprzerwanie w koszykarskiej ekstraklasie. Przez te wszystkie lata był zarówno w niebie, jak i piekle – były mistrzostwa, ale i drżenie o ligowy byt. Teraz po rundzie zasadniczej byliśmy liderem, ale w fazie play-off odpadliśmy już w ćwierćfinale. To świeża rana.
Skupiłaś się na koszykówce tylko kibicowsko czy może próbowałaś swoich sił także na parkiecie?
Trochę grałam w liceum na wf-ie w szkole, czasem po lekcjach, ale zdecydowanie bardziej wolę kibicować (śmiech).
Podobno Twoim marzeniem jest występ w charytatywnym meczu Marcina Gortata. Dostałaś powołanie na tegoroczne zawody?
Co roku od lat mamy taką tradycję z Fundacją Marcina Gortata, że ja pytam czy zagram, a chłopaki z Fundacji mówią, że powołanie już się drukuje (śmiech). Gra w meczu Gortata to nie jakieś wielkie marzenie, ale na pewno zaszczytem byłoby zagrać w takim spotkaniu. Marcin Gortat to człowiek, który ma wiele osiągnięć na swoim koncie. Jego kariera w NBA nie może zostać zapomniana.
Wartoprzeczytać
W meczu nie zagrasz, ale podejrzewam, że 15 czerwca pojawisz się w Atlas Arenie.
Zawsze jestem na meczu Gortata i rozmawiam z kibicami, przyjaciółmi, znajomymi i chłopakami z Fundacji. Niesamowite jest to, jacy goście zapraszani są do udziału w tym wydarzeniu. Pamiętam, że kilka lat temu Marcin wymyślił sobie, by w trzeciej kwarcie wystąpiły legendy polskiej koszykówki – Mariusz Bacik, Dominik Tomczyk, Andrzej Pluta i Maciej Zieliński. Były to nazwiska, które pamiętam z parkietu. Przyznaję bez bicia, że w przeszłości ci zawodnicy mogli usłyszeć ode mnie z trybun kilka cierpkich słów (śmiech).
Myślę, że poza Andrzejem Plutą, legendarnym rzucającym obrońcą i byłym kapitanem Anwilu.
Jego numer 10 jest zastrzeżony, a koszulka wisi pod dachem Hali Mistrzów. Spotkanie z takimi zawodnikami było dla mnie ogromnym przeżyciem i powrotem do wspomnień. Świetne jest to, że właśnie obok aktorów czy celebrytów w meczach Marcina Gortata pojawiają się także sportowcy. Trzeba promować sport, szczególnie wśród młodzieży. Właśnie nazwiskami. Jeśli dzieciaki zobaczą w akcji swoich idoli, może sami postanowią trochę się rozruszać, potrenować. Nie mówię tylko o koszykówce, ale sporcie ogólnie. Choć nie ukrywam, że chciałabym, aby Polska była koszykarską potęgą. Niestety, w naszym kraju za słabo się szkoli młodzież, ale to temat na oddzielną rozmowę.
Ostatni duży sukces polskiej koszykówki to 8. miejsce na mistrzostwach świata w Chinach w 2019 roku.
Duży sukces, ale nie do końca wykorzystany. Dlatego dobrze, że mamy Marcina Gortata i jego fundację. Robią bardzo dużo dla popularyzacji koszykówki w Polsce. Sam Marcin jest ambasadorem Polski na świecie.
Nie zapomina o Łodzi, choć nie ma się co oszukiwać, obecnie miasto włókniarzy koszykówką nie stoi.
Pamiętam jednak, jak ŁKS miał zespół w ekstraklasie. Swój pierwszy mecz grał z Anwilem i – ku zaskoczeniu wszystkich – wygrał. Oczywiście, sprawdzam, jak idzie łódzkim drużynom poza ekstraklasą, ale czekam też na powrót Łodzi na mapę koszykarskiej elity.
A co z innymi dyscyplinami zespołowymi? Mówiłaś już, że lubisz oglądać piłkę nożną.
Gdy ludzie dowiadują się, że interesuję się koszykówką, zakładają, że na pewno lubię też siatkówkę. Nie mogę powiedzieć, że tak nie jest, ale kibicem siatkówki nie jestem. Dla mnie jest za mało kontaktowa. Poza tym najpiękniejszy jest zapach koszykarskiego parkietu. Nie ma też przyjemniejszego dźwięku jak skrzypienie butów na parkiecie. Lubię sport, ale nie jestem freakiem, który ogląda wszystkie dyscypliny. Sprawdzam, interesuję się, ale z umiarem (śmiech). Życie jest krótkie, więc trzeba je podzielić na wiele zainteresowań. Koszykówka zawsze będzie dla mnie numerem jeden.
A które miejsce w Twoim sercu zajmuje Łódź? Jesteś łodzianką z wyboru – już od 19 lat.
Jeszcze jakiś czas temu mówiłam, że jestem łodzianką napływową. Obecnie jednak bardziej czuję się związana z Łodzią niż z Włocławkiem. Rodziców już nie mam, brat mieszka w Gdańsku, przyjaciele ze szkoły także się porozjeżdżali po świecie. Do swojego rodzinnego miasta przyjeżdżam już tylko na cmentarz albo mecze Anwilu. W Łodzi jest moje życie zawodowe i przyjacielskie. Z tego miasta pochodzi mój mąż, syn tutaj dorastał i kończył szkołę. Mieszkamy, pracujemy – żyjemy.
Początki nie były jednak łatwe.
Do Łodzi przeprowadziłam się w 2005 roku. To była piękna polska ciepła jesień. Bardzo mi się podobało. Później przyszedł polski listopad. Nie miałam jeszcze ani pracy, ani znajomych i pewnego dnia pojechałam coś załatwić na ul. Kilińskiego. To było dla mnie trudne zderzenie z rzeczywistością (śmiech). Wróciłam do domu, do mojego ówczesnego narzeczonego, teraz już męża i powiedziałam, żeby zabrał mnie do jakiegoś normalnego miasta. To było dla mnie niepojęte, że miasto może tak wyglądać. Przypomnę, to był 2005 rok. Po jakimś czasie te odczucia się zmieniły. Znalazłam pracę, przyjaciół i Łódź zaczęła odkrywać przede mną swoje prawdziwe oblicze, które kocham. Jestem fanką tego miasta, mam zresztą łódzki tatuaż. Tak naprawdę z Łodzią wygrywa tylko jedno miasto – Gdynia.
Dlaczego?
Jest położona nad Bałtykiem. Choć wiem, że to tylko zatoka, zawsze, gdy jadę do Gdyni, mówię, że jadę nad morze. Ma wspaniałą architekturę – jak Łódź. Mam marzenie, żeby emeryturę spędzić, jeżeli nie w ciepłych krajach, to właśnie w Gdyni.
To melodia przyszłości. Można zatem powiedzieć, że na tę chwilę Łódź jest dla Ciebie numerem jeden.
Jest piękna, nieoczywista i zachwycająca. Trzeba dużo złej woli, żeby nie widzieć urody tego miasta. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z wielu problemów Łodzi, ale zawsze będę jej bronić. To wyjątkowe miasto z nieprawdopodobną historią. Zresztą, wiele lat temu moja prababcia mieszkała na Bałutach. Wtedy jeszcze nie należały do Łodzi. Dla dziadka porzuciła Bałuty i przeniosła się do Włocławka, gdzie zaczęła się gałąź rodziny, z której pochodzę. Śmieję się, że po wielu latach historia zatoczyła koło. Prawnuczka wróciła do Łodzi.
Prawnuczka, która uważa, że Bałuty są najpiękniejszą częścią miasta.
Uwielbiam Stare Bałuty. Bardzo krótko mieszkałam przy ul. Przodowników Pracy. Wspaniała nazwa! Bałuty są interesujące także ze względu na przeszłość. Interesuję się historią drugiej wojny światowej. Właśnie w tej części Łodzi znajdowało się getto, zresztą wiele budynków, które pamiętają tragiczne wydarzenia sprzed lat, stoją do dziś. Niezwykłymi historycznymi miejscami na Bałutach są także Park Ocalałych oraz Centrum Dialogu im. Marka Edelmana. Obecnie mieszkam na Retkini, która jest przepięknym, spokojnym i zielonym osiedlem. Fajnie nam się mieszka, ale chciałabym kiedyś jeszcze wrócić na Bałuty.
Włocławek, Łódź, Gdynia. Do tej wyliczanki można dodać jeszcze Gdańsk. Właśnie tam miałaś studiować politologię.
Niewiele brakowało. Przygotowywałam się do egzaminów wstępnych na politologię. Już przed maturą miałam plan, żeby przenieść się do Trójmiasta. Zawsze mnie tam ciągnęło. Od małego jeździłam z rodzicami na wczasy do Sopotu, choć akurat tę część Trójmiasta lubię najmniej. Wymyśliłam sobie politologię w Gdańsku, ale któregoś dnia usłyszałam, że lokalne radio we Włocławku szuka prezenterek. Stwierdziłam, że spróbuję swoich sił, przy okazji dorobię przez te trzy miesiące przed rozpoczęciem studiów. Nie pochodzę z bogatego domu, więc każdy grosz był na wagę złota. Poszłam do radia i zostałam. Dzienną politologię zamieniłam na zaoczne dziennikarstwo. Tak to się zaczęło.
Był też epizod w telewizji.
Kiedy pracowałam w Warszawie, wygrałam casting. To była mała telewizja, która dopiero raczkowała. Po dwóch czy trzech miesiącach prowadzenia programu poprosiłam dyrektora, żeby zdjął mnie z anteny. Nie czułam się dobrze przed kamerą. Zdecydowanie lepiej było mi wymyślać programy, produkować czy reżyserować je. Uczyłam się tego telewizyjnego rzemiosła. Był to krótki, ale naprawdę miły epizod. Mogłam sprawdzić, co jest fajniejsze – radio czy telewizja. Radio wygrało (śmiech).
Nieprzypadkowo w mediach społecznościowych piszesz o sobie „Pani z radia”.
Tak złośliwie mówią czasami o mnie znajomi, gdy nie mogę się z nimi spotkać ze względu na sprawy zawodowe. Mam do siebie ogromny dystans i cenię sobie takie poczucie humoru. Złośliwe, a zarazem życzliwe. Nie mam problemów z wbijanymi szpileczkami. Lubię się z siebie śmiać, ale nie toleruję hejtu. W żadnej formie. Jest bardzo cienka granica między fajnymi złośliwościami a takimi schowanymi i przeradzającymi się w hejt. „Pani z radia” należy zdecydowanie do tej pierwszej grupy.
Co Cię urzeka w radiu?
Magia, której nie mają inne media. Ktoś kiedyś powiedział mi zdanie, które towarzyszy mi w trakcie mojej pracy. Słuchacz uwierzy we wszystko, co mu powiesz. Tylko powiedz mu tak, żeby uwierzył. Może to trywialne, ale niezwykle prawdziwe. Nie da się komuś opowiedzieć o magii radia, jeśli sam jej nie pozna. Nie usiądzie z mikrofonem i nie sprawdzi się w tej roli. Praca w radiu to także mierzenie się z własnymi lękami, kompleksami. Wiele osób, które pracują głosem, mówią, że nie lubią się słuchać. Ze mną nie jest inaczej, ale trzeba się słuchać, bo inaczej nie wyłapie się błędów. Radio albo się kocha, albo nie. To miłość od pierwszego wejrzenia.
W trakcie swojej zawodowej kariery radiowej współpracowałaś z wieloma rozgłośniami. Najdłużej z łódzkim oddziałem „pomarańczowej” stacji.
Gdyby mnie nie zwolniono, na Manhattanie minęłoby mi czternaście lat. Trafiłam tam oczywiście przez przypadek. Pracowałam w Akademii Muzycznej w Łodzi, gdzie zajmowałam się marketingiem i promocją. Szukałam jednak innego zajęcia. Był nawet pomysł, żeby wyjechać do Anglii. Tam miałam znajomych, którzy mogli mi pomóc. Dostałam jednak telefon z „pomarańczowej” stacji. Poszłam na rozmowę i wiedziałam, że nigdzie nie polecę. Zaczęłam od serwisów informacyjnych. Byłam serwisantem i wydawcą. Trwało to ze sześć lat. Później otrzymałam propozycję prowadzenia programu z Sylwią Kurzelą i Łukaszem Bogdanem.
Niezwykle energetyczny tercet.
Ela Dutkiewicz, nasza dyrektor programowa, mówiła, że to innowacyjny projekt. Dotąd programy prowadziły dwie osoby – kobieta i mężczyzna. Szybko jednak okazało się, że nasz eksperyment – na żywym organizmie – bardzo dobrze się przyjął (śmiech). Ta nasza wspólna przygoda trwała osiem lat. W tym czasie oczywiście nie brakowało między nami tarć, wszak jesteśmy ludźmi. Zawsze jednak te tarcia występowały poza anteną. Muszę również przyznać, że program w godzinach 15-18 był dla mnie wyzwaniem. Jestem skowronkiem, a nie sową. Po południu zdecydowanie bardziej wolę uciąć sobie drzemkę niż pracować. Kumulowaliśmy jednak naszą energię i przez trzy godziny towarzyszyliśmy łodzianom wracającym z pracy do domu.
W lutym 2022 roku podziękowano Ci za współpracę. Na początku naszej rozmowy wspomnieliśmy, że 19 lutego 2024 roku dołączyłaś do Radia Łódź. Przez te dwa lata brakowało Ci radia?
Cholernie. Po zwolnieniu z pracy nie miałam żadnego planu B, bo i nie spodziewałam się, że będę musiała go mieć. Pomogły mi social media. Jestem ich pasjonatką, zajmuję się obsługą firmowych profili. Mam stałych klientów od lat, którzy polecają mnie innym. To także mój sposób na życie. Wiedziałam, że będę miała więcej wolnego czasu, więc stwierdziłam, że założę firmę i będę się zajmować właśnie mediami społecznościowymi. Wciąż jednak tęskniłam za radiem. Wiedziałam, że rozbrat będzie trudny, ale nie wiedziałam, że aż tak. Człowiek może wyjść z radia, ale radio z człowieka nigdy. Dlatego bardzo się cieszę, że mogę pracować w Radiu Łódź. W pewnym sensie historia znów zatoczyła koło. W 2005 albo 2006 roku byłam na Narutowicza 130 na rozmowie o pracę. Z różnych przyczyn się na nią nie zdecydowałam. Gdy teraz przyszłam na rozmowę z zarządem, miałam wrażenie, że ta praca była mi pisana (śmiech).
Małgorzata Błażewicz przygotowująca się do czytania serwisu informacyjnego, fot. Konrad Ciężki
Towarzyszysz naszym słuchaczom, czytając głównie serwisy informacyjne. To zupełnie inna energia niż w przypadku prowadzenia audycji.
Energia jest inna, ale wciąż słuchacze są blisko mnie. Podaję im przecież ważne informacje dotyczące ich miejsca pracy czy życia. Na antenie przekazujemy wiadomości nie tylko z Łodzi, ale całego regionu. Zdarza mi się też od czasu do czasu prowadzić program. Wtedy rzeczywiście mam słuchaczy bliżej siebie, bo mogę z nimi porozmawiać na żywo.
Najważniejsze, że możesz mówić. Ponownie w radiu.
Mimo lat doświadczenia, gdy zapala się magiczna czerwona lampka, odczuwam lekką tremę. Jeśli kiedyś dojdę do momentu, że trema zniknie, będzie to znak, że czas skończyć i zacząć robić coś innego.
Może spróbować dziennikarstwa sportowego? Z Włocławka pochodzą m.in. Rafał Wolski i Jacek Kurowski, zajmujący się w mediach sportem. Nie chciałabyś skomentować, np. meczu koszykówki?
Nigdy w życiu (śmiech). Jestem kibicem emocjonalnym. Złoszczę się, gdy drużyna przegrywa, płaczę ze szczęścia, jeśli triumfuje. Nie mogłabym być bezstronnym komentatorem wydarzenia sportowego. Krzyczałabym do mikrofonu – co ty robisz człowieku?! Wyobrażasz sobie taką transmisję? (śmiech). Zrobiłabym to pierwszy i ostatni raz. Chylę czoła przed dziennikarzami sportowymi, bo muszą mieć szeroką wiedzę na temat dyscyplin i znać przepisy. Wolę pozostać przy swoim wspieraniu Anwilu. Mam amerykański sposób kibicowania. Pomalować twarz, zrobić transparent dla swojej drużyny czy też złośliwy dla przeciwnej, wywołać zamieszanie w social mediach.
Zamieszanie?
Media społecznościowe są bardzo ważne w promowaniu sportu. Odkąd się pojawiły, aktywnie w nich działam. Zawsze wrzucam informację o tym, że jest mecz, że jadę, że kibicuję. Ludzie w Łodzi oraz miastach, gdzie jest koszykówka, też mnie z tym kojarzą. Kogoś nie znam, a podchodzi, zbijemy piątkę, bo on też ogląda i wspiera Anwil lub inny team. Zresztą ostatnio ktoś u nas w Radiu powiedział do mnie, że za moją sprawą dowiedział się, że Anwil grał i wygrał mecz. Także, jeśli dzięki mojej działalności internetowej choć jedna osoba zapamięta Anwil, że to trzykrotny mistrz Polski z Włocławka, który wygrał FIBA Europe Cup, to mi to zupełnie wystarczy. Przecież po to robię to wszystko. Dla promocji i wsparcia mojej drużyny oraz najcudowniejszej dyscypliny, czyli koszykówki.
Małgorzata Błażewicz lubi kibicowskie transparenty, fot. Rafał Sobierański
W mediach społecznościowych figurujesz nie tylko jako „Pani z radia” i „influencerką koszykarska”. Jesteś także… „Cesarzową żarcia”. Zatrzymajmy się przy tej ostatniej kwestii.
To najpiękniejsza historia. Obok koszykówki i radia jedzenie to moja kolejna pasja. Realizuję ją głównie na moim profilu na Instagramie. Pamiętam, że w środku pandemii dziewczyny z „Jemy w Łodzi” organizowały Festiwal Ramenu. Restauracje były zamknięte, więc zamówiliśmy sobie kilka porcji do domu, z różnych miejsc, żeby popróbować. Siedziałam w domu przed pięcioma miskami z tym orientalnym przysmakiem. Na to wszystko do kuchni wszedł mój mąż. Jak mnie zobaczył, powiedział – o patrzcie, jaka kapłanka michy. Cesarzowa żarcia. I tak zostało (śmiech).
A jak u Ciebie jest z gotowaniem?
Bardzo lubię gotować, próbować różnych potraw i bawić się z przepisami w kuchni. Z tym zresztą też wiąże się pewna anegdota. W ubiegłym roku spełniłam swoje marzenie. Pojechałam do Krakowa, do restauracji z dwoma gwiazdkami Michelin. Szefem kuchni jest tam Przemysław Klima. Zrobił na mnie fantastyczne wrażenie. Ostatnio reklamował swoją książkę, mówiąc, że znajdują się w niej proste przepisy na potrawy, które można zrobić w domu bez skomplikowanych urządzeń czy drogich składników. Postanowiłam ją zamówić. Gdy już do mnie dotarła, zabrałam się za gotowanie. Pierwsze przepisy rzeczywiście nie były szczególnie wymagające. Nawet, jak nie miałam danych składników w swojej kuchni, to bez problemu mogłam je nabyć, np. przez Internet. Schody zaczęły się, gdy doszłam do dań głównych (śmiech). Jedno z nich zawierało… biodrówkę jagnięcą. Okazało się, że nie jest to rodzaj mięsa szczególnie popularny w Polsce. Nawet w dobie zakupów online. Chwaliłam się wśród znajomych, że będę gotowała, jak szef kuchni z restauracji z dwoma gwiazdkami Michelin, a już na starcie zatrzymała mnie biodrówka jagnięca. Wciąż na nią czekają.
Masz swoją ulubioną potrawę?
Ziemniaki. Nie rozumiem, jak można ich nie jeść. Kocham je pod każdą postacią. Nie mam serca, mam ziemniaka (śmiech). Mogę nie jeść mięsa, ale ziemniaki to obowiązkowa pozycja w moim jadłospisie. Mój tata robił kluski, które w Łodzi nazywają się żelazne. Nie jadłam lepszych. Tata fantastycznie gotował, więc gdzieś siedzą we mnie te smaki dzieciństwa. Szkoda, że tylko we mnie. Jak robię w domu kluski ziemniaczane, to jem je sama, bo nikt z mojej rodziny nie podziela mojego entuzjazmu (śmiech). Kocham też arbuzy i bób. Nie znoszę truskawek i wątróbki (śmiech).
Radio, koszykówka i kulinaria – to Twoje pasje. Co jeszcze lubisz robić w wolnym czasie?
Uwielbiam spędzać czas z moimi bliskimi. Rodzina i przyjaciele są dla mnie najważniejsi, bez nich nie ma życia. Bliskie mi osoby są zawsze na pierwszym miejscu. Czytam też bardzo dużo książek. Towarzyszą mi nie tylko na urlopie, ale i w tramwaju, w drodze do pracy. I podróżuję. I słucham podcastów kryminalnych, fascynuje mnie praca śledczych, ale też psychika przestępcy.
Polecisz jakiś tytuł?
Na antenie Radia Łódź, w audycji „Warto przeczytać”, polecałam książkę „Biedni ludzie z miasta Łodzi” napisaną przez Steve’a Sem-Sandberga, szwedzkiego dziennikarza. Nie jest to książka na słoneczne popołudnia, przy której można leżeć na leżaku i popijać kawę. To wstrząsająca powieść napisana na podstawie „Kroniki getta łódzkiego”, którą także przeczytałam, i innych dostępnych dokumentów opisujących tragedię Litzmannstadt Ghetto. Fabularyzowana, ale z prawdziwymi bohaterami, którzy faktycznie funkcjonowali w łódzkim getcie. Na czele z Chaimem Mordechajem Rumkowskim, przewodniczącym Judenratu. Bardzo niejednoznaczną postacią. Polecam tę książkę, choć wiem, że nie sięgnę po nią po raz kolejny. Ona zostanie we mnie na zawsze.
A Twoja ulubiona książka?
„Ojciec chrzestny” Mario Puzo. To tytuł, który podsunął mi tata i mnie całkowicie pochłonął. W ogóle przyznam Ci się, że mam przy łóżku tzw. stosik wstydu. Tych książek ciągle przybywa. Mam wiele rozpoczętych historii i wracam do nich w zależności od nastroju. Bardzo lubię styl pisania Grzegorza Piątka. Jest architektem, napisał książki o Gdyni i Warszawie – o tym, jak powstawały te miasta. Miałam przyjemność poznać tego autora w ubiegłym roku na Łódź Design Festival i było to dla mnie niezapomniane przeżycie. Ostatnio pojawiła się na rynku jego poprawiona wersja książki o Stefanie Starzyńskim, prezydencie Warszawy. Też ją czytam. Bardzo lubię też biografie, w szczególności dotyczące brytyjskiej królowej Elżbiety II. Ich przeczytałam najwięcej.
Małgorzata Błażewicz w radiowym studiu, fot. Konrad Ciężki
Czyli serial „The Crown” także jest Ci znany.
Jak najbardziej. Oczywiście mam świadomość tego, że to fabularyzowana historia, ale wiele wątków się zgadza. Nie wiem, skąd wzięło się to moje zainteresowanie. Może chodzi o to, że plebs patrzy na rodzinę królewską i jej zazdrości (śmiech). Tylko czego tu zazdrościć, ich życie nie jest wcale sielankowe. Musi się toczyć zgodnie z ustalonymi sztywnymi zasadami.
Masz jakieś marzenia?
Mam wspaniałą rodzinę, mieszkam w Łodzi, pracuję w radiu. Czego chcieć więcej?
Zatem, czego mógłbym Ci życzyć?
Żeby głos mi się szybko nie zestarzał (śmiech). A także tego, żebym w dobrym zdrowiu mogła jak najdłużej pracować w radiu. Wtedy będę bardzo szczęśliwa.
Komentowane 5
A mnie się głosik Pani M. bardzo, ale to bardzo podoba, Trolu jeden Ty.
Upadek nadawcy publicznego na pełnej… Podstarzała już Pańcia redaktorzyca (idąc nową feministyczną naleciałością) zadowolona siebie weszła w nowe buty po układach i z braku laku… Nadawała się wyłącznie do komercyjno-plastikowej, sieciowej Eski… Szkoda, że jeszcze więcej tatuaży nie ma na twarzy, najlepiej niech wytatuuje sobie dodatkowo gałki oczne jak patus Popek. Jej barwa głosu nie przyciąga ani na jotę, niestety, wytwór sektora prywaciarskiego wypisz wymaluj, tandeta, kicz i beztalencie, przeświadczone o swej wielkości…
O tempora, o mores! Oto wzorzec współczesnej ”uśmiechniętej Polski” wyznacznik z gruntu patologiczny. I jak to się ma do rozgłośni z takimi tradycjami, gdzie wiele dziesięcioleci działała orkiestra pod dyrekcją nieodżałowanego świętej pamięci Henryka Debicha. Gdzie w wykonaniu ludzi pod jego batutą wykuwały się absolutnie bezsprzecznie – wyżyny polskiej kultury muzycznej. A obecność orkiestry PRiTV w Łodzi uświetniała niejeden opolski, czy sopocki festiwal (ten ostatni o międzynarodowej sławie i renomie). Złotówki na takie media i Panów Florczaka, Czerską i Grudnia. Muzyka, której nie da się słuchać i zachwyt nad obecnie rządzącymi, gdzie czeka nas bezrobocie, zamrożenie pensji, bieda, a potencjalnie i wpuszczenie do nie swojej wojny. Wywalam radia jak Boga kocham, dobrze, że jest internet i cudowne fale średnie, w nocy można odebrać pół Europy bez łaski, bo ta kapitalistyczna Polska poza kłamliwą jedynką na długich już nawet nie nadaje na AM nic sensownego. radio uć – gramy jak nikt (czytaj: dla nikogo normalnego) i dajemy szanse odstraszającym słuchaczy swojakom, cóż, będzie zaskoczenie jak słuchalność zjedzie jeszcze niżej niż za tego wstrętnego pis, czego serdecznie życzę…
O matko jakie musisz mieć smutne życie.
nic dodać, nic ująć, prawda li to.
Good luck, and happy landings.