Wywiad z Petem Trewavasem z Marillion
Między 12 a 14 kwietnia legendarna grupa Marillion zorganizowała w Łodzi specjalny Weekend dla swoich, który wypełniły trzy koncerty i spotkania z fanami. Na temat tego wydarzenia, ale też m.in. wspomnień z Berlina Wschodniego i o najważniejszych płytach nagranych w ostatnich 30 latach kariery, Bartosz Florczak rozmawiał z basistą Petem Trewavasem.
Marillion przyjeżdża do Polski od ponad 30 lat. Jak odbieracie tutejszą publiczność?
– Przyjechaliśmy tu dawno temu w 1987 roku. To dwa różne światy, kiedy porównujemy Polskę z tamtych czasów i dzisiejszą. Myślę, że wiele osób docenia, że przyjechaliśmy wtedy zagrać dla ludzi i wciąż to robimy. Większość zespołów z Anglii, a raczej Zjednoczonego Królestwa, czy też Stanów Zjednoczonych pewnie myślało, że kraje takie jak Polska muszą poczekać, a więcej można zarobić grając w Japonii, Azji, Ameryce, czy gdziekolwiek indziej. Nie postrzegały innych krajów takich jak Polska jako interesujący je rynek – my natomiast tak.Zawsze graliśmy tu świetne koncerty, czuliśmy wdzięczność i uznanie fanów, tak więc czujemy pewną wieź. Zdecydowanie.To drugi raz kiedy jesteśmy w Łodzi, która robi się coraz bardziej interesująca, kosmopolityczna. To miasto, które zaczyna być widoczne na mapie w kontekście podróży, więc to dobry moment, aby tu być.
Nazwa | Plik | Autor |
01 Pete Trewavas o Polsce i Łodzi | audio (m4a) audio (oga) | |
02 Pete Trewavas o Polsce w 1987 | audio (m4a) audio (oga) | |
03 Pete Trewavas o Berlinie Wschodnim. | audio (m4a) audio (oga) | |
04 Pete Trewavas o Marillion Weekend | audio (m4a) audio (oga) | |
05 Pete Trewavas o przebojach | audio (m4a) audio (oga) | |
06 Pete Trewavas o Seasons End i pierwszych płytach | audio (m4a) audio (oga) | |
07 Pete Trewavas o najważniejszych płytach z H | audio (m4a) audio (oga) | |
08 Pete Trewavas o koncercie w RAH | audio (m4a) audio (oga) |
– W 1987 nie mogliście uważać Polski za atrakcyjny rynek. Przecież nawet nie było tu waszych legalnych płyt.
– To były czasy przemian. Zaproszono nas i uznaliśmy, że to po prostu dobra okazja zagrania dla młodych ludzi, którzy potrzebowali być może czegoś w rodzaju nadziei. Nasza muzyka ma przesłanie i daje nadzieję, dawała zwłaszcza w tamtych czasach, chociaż także dzisiaj, więc to miało znaczenie. Graliśmy też w innych podobnych krajach, chociażby w NRD – Niemczech Wschodnich, wBerlinie Wschodnim. Niepojechaliśmy tam nawet, aby przyjąć jakieś polityczne stanowisko, ale bardziej by okazać wsparcie dla ludzi, którzy słuchali naszej muzyki.
– Czy w czasie sesji do Misplaced Childhood, która odbywała się w studiach Hansa w Berlinie Zachodnim zdarzało się wam przechodzić na drugą stronę muru
– Tak, byłem po drugiej stronie. Odbyłem coś na zasadzie wizyty turystycznej, co tak naprawdę jest bardzo smutne, kiedy o tym teraz myślę. My mogliśmy, tak po prostu, przejść przez Checkpoint Charlie, zrobić sobie zdjęcia. To były krótkie klasyczne wycieczki z kimś kto oprowadzał cię i był godny zaufania dla tamtejszego rządu. Tak więc oglądałem to co chcieli mi pokazać – nie pokazywano niczego, co byłoby dla nich niewygodne. Z drugiej strony trudno było nie spróbować pójść tam i nie doświadczyć tej atmosfery, chociaż krótkie wizyty nie dawały faktycznego obrazu jaki naprawdę był Berlin Wschodni. O wiele więcej widzieliśmy z okien studia Hansa, które znajdowało się nieopodal muru. Przez cały czas po drugiej stronie widzieliśmy strażników, helikoptery obserwujące jego okolice. Świat jest dzisiaj zupełnie inny.
– Mamy rok 2019. Mija 17 lat od pierwszych koncertów pod szyldem Marillion Weekend. Jaki był wasz oryginalny pomysł dotyczący organizacji tegowydarzenia?
– Szukaliśmy pomysłu na to jak rozwinąć naszą działalność teatralnie- pod względem scenicznym i ogólnie. Kiedy robisz większe koncerty, wydajesz więcej na ich produkcję i zaczynasz o tym myśleć. Zaczęliśmy więc rozważać, co jeżeli zagramy 2 lub 3 razy w tym samym miejscu – to pozwoli nam poeksperymentować. Marillion Weekend wziął się z tego podejścia, chęci eksperymentu i zobaczenia jak ewoluujemy. Do dzisiaj żartujemy, że jesteśmy takimi budżetowym Pink Floyd, ale podczas Marillion Weekend możemy pozwolić sobie na większe produkcje, chociażby jeżeli chodzi o oprawę świetlną. Tak było niedawno w Porte Zelande w Holandii. W Łodzi nie wszystko możemy zrobić tak samo z przyczyn technicznych, ale istota występów, światła, wizualizacje są właściwie takie same.
Kiedy te konwencje rozrosły się, zaczęliśmy organizować je co dwa lata, ponieważ są dość trudne do zorganizowania. Z czasem jednak wszystko jeszcze bardziej rosło i rosło i w tym roku robimy 5 weekendów, co jest sporym sukcesem.
– Marillion Weekend to dla was też okazja do zagrania mniej popularnych utworów. Zespół należy jednak do tych, które nie są niewolnikami swoich przebojów. Nie gracie przecież Kayleigh, Lavender, czy You’re Gone na każdym koncercie. Jak udało wam się, w pewien sposób wyedukować publiczność, aby was słuchała, a nie domagała się tylko znanych utworów?
– Kiedy Steve Hogarth dołączył do zespołu zagraliśmy kilka tras, aby przedstawić go publiczności i pokazać naszą nową muzykę. Ciągle jednak graliśmy starsze rzeczy, ponieważ wtedy nie były jeszcze tak naprawdę stare.Następnie podjęliśmy świadomą decyzję, mniej więcej w czasach albumu Brave, że powinniśmy patrzeć w przód, a nie za siebie, więc przestaliśmy grać np. Kayleigh.
Wciąż graliśmy np. Sugar Mice ze starszego katalogu, ponieważ ta piosenka po prostu pasuje do głosu Steva.Wykonywaliśmy jeszcze inne utwory, a tych których nigdy byśmy nie zagrali ze Stevem jest dosłownie kilka. One nie pasują do jego głosu i stylu i zapewne czułby się z nimi niekomfortowo. Kiedy Steve do nas dołączył zawsze interesowało nas patrzenie przed siebie, a nie naśladowanie czegoś co już było. Nie staraliśmy się znaleźć naśladowcy Fisha i stać się Marillion 2. Chcieliśmy być naprawdę nowym zespołem. Oczywiście zawsze ludzie będą prosili o konkretne piosenki, ktoś powie – nie zagrali Neverland, albo Easter, ale przez lata nauczyliśmy nasza publiczność tego jak odbierać naszą muzykę.Kiedy będziemy chcieli i będziemy mieli na to ochotę zagramy Kayleigh. Prawdę mówiąc gramy ją częściej niż jeszcze kilka lat temu. Bywało, że odrzucaliśmy te piosenkę i jeszcze kilka innych od ręki mówiąc, że nie jesteśmy już tamtym zespołem.
– Mija 30 lat od czasu płyty Seasons End. Nagrywaliście ją po odejściu Fisha, nie znaliście przyszłości, do grupy dołączył Steve, który wspomina, pracę nad materiałem podczas sesji niedaleko Brighton jako fantastyczny czas – letnie wakacje, jak to ujął. Jakie są twoje wspomnienia?
– Świetne czasy, interesujące. Kiedy zespół traci wokalistę, zwłaszcza kogoś o osobowości Fisha spodziewałbyś się po nas zupełnie innych nastrojów. My byliśmy jednak pozytywnie nastawieni, wiedzieliśmy, że mamy już trochę dobrej nowej muzyki i szukaliśmy możliwości do jej nagrania. Przesłuchaliśmy wiele taśm z różnymi głosami, ale jedyną osobą, która wznieciła iskrę zainteresowania w całej naszej czwórce był Steve. Pomyśleliśmy, że oto osoba warta poświęcenia czasu i on czuł to samo wobec nas. Pojechaliśmy więc na małą farmę kilka kilometrów od Brighton i zaczęliśmy się docierać, poznawać. To były naprawdę szczęśliwe dni. Szło nam całkiem sprawnie ponieważ zarówno my jak i Steve mieliśmy napisane teksty i muzykę. Mieliśmy więc wszystkie potrzebne składniki, chodziło tylko aby je przesiać i odpowiednio wymieszać, aby powstał album – tak zrobiliśmy. Musieliśmy wysłać demo do EMI, aby mogli upewnić się, że chcą wydać album, co było lekko wkurzające, biorąc pod uwagę nasz status w wytwórni i to, że sprzedaliśmy dla nich naprawdę wiele płyt i zarobili na nas mnóstwo pieniędzy.
Przy okazji drugiej płyty Holidays In Eden było o wiele trudniej. Nie mieliśmy nowej muzyki, trzeba było ją stworzyć z nowym członkiem grupy. Zmienił się styl i komfort pracy.Następna była płyta Brave, która była antidotum na tamten stan. To był długi proces, jednak dobrze się bawiliśmy i czuliśmy, że nadajemy na tych samych falach. Jako progresywny zespół stworzyliśmy album koncepcyjny, w czym czuliśmy się swobodniej. My nigdy nie potrafiliśmy skończyć piosenki – taka jest prawda. Byliśmy beznadziejni jeżeli chodzi o pisanie 3 – 4 minutowych utworów. Kiedy więc mieliśmy jakiś ciekawy fragment zaraz dokładaliśmy do niego kolejny, całośćrozwijała się,ewoluowała i tak powstał album Brave.
– Czy mógłbyś wymienić trzy najbardziej istotne albumy nagrane przez Marillion ze Stevem Hogarthem?
– Brave, Affraid Of Sunlight – to naprawdę ważna płyta. Pewne pomysły powstały już na etapie pracy nad Brave, ale żaden z nas już nie będzie pamiętał dokładnie. Całość nagraliśmy jednak o wiele szybciej niż Brave, która była cudowną płytą ponieważ wyzwoliła nas, zwłaszcza z oczekiwań jakie miała wobec nas wytwórnia, ale też świat, który oczekiwał konkretnego brzmienia. Był rok 1994 – czasy post punku, grungu i britpopu. To nie był dobry moment na nagranie progresywnego albumu koncepcyjnego. Nagle zaczęły pojawiać się takie płyty jak OK Computer Radiohead, która ukazała się trochę później. Brave pozwoliło wielu ludziom na myślenie – wciąż możemy robić taką muzykę. Tak więc obie te płyty są bardzo ważne.
Trzecia – będziesz zaskoczony, ale wybiorę Anoraknophobię – niezwykle istotną dla Marillion ze względu na to, że po raz pierwszy przeprowadziliśmy wtedy kampanię crowdfoundingową, zanim w ogóle powstało to słowo. Wymyśliliśmy to. Jeżeli zajrzysz do Wikipedii, przy tym haśle będzie mowa o angielskim rockowym zespole – ale chodzi o nas. Uwolniło nas to i zbiegło się z rozwojem internetu, a także naszą relacją online z fanami. W dodatku ceny sprzętu studyjnego znacznie zmalały w stosunku do tych, do których przywykliśmy. Pojawiło się nagrywanie cyfrowe. Używaliśmy 8-ścieżkowego magnetofonu DAT, chyba firmy TEAC, który jednak można byłą łączyć z innymi. Mieliśmy trzy takie urządzenia połączone ze sobą co dawało nam 24 ścieżki cyfrowego nagrania. Kupiliśmy też stół mikserski, wszystko podłączyliśmy i nagraliśmy Anoraknophobię. Następnie poprosiliśmy fanów, by kupili album w przedsprzedaży, za co mieli otrzymać dodatkowy drugi dysk. Tak rozpoczął się nowy styl pracy w muzycznym biznesie, za którym podążyły inne zespoły. Gdybym mógł wybrać jeszcze dwie inne ważne dla nas płyty to wskazuję: Sounds That Can’t Be Made – ponieważ jest to płyta zbudowana z świetnych piosenek, pojedynczych utworów. Każdy z nich jest bardzo dobrze napisany. Ostatni album to F.E.A.R., który znów jest czymś w stylu koncept-albumu. Poszczególne partie są długie, przenikają się, a cała płyta opowiada o zniechęceniu do rządu i wielkich korporacji. W gruncie rzeczy to protest-album mówiący o bankach itd. Biedni robią się biedniejsi, a bogaci się bogacą. Takie mamy czasy, co widzimy w Anglii, gdzie jest coraz gorzej.
W 2017 roku wystąpiliście londyńskiej w Royal Albert Hall. Co zapamiętałeś z tego koncertu?
– To było coś wielkiego, ogromne osiągnięcie, że w ogóle udało nam się tam zagrać. Nie sądziłem, że uda nam się sprzedać wszystkie bilety – może kilka dni przed koncertem, a w rzeczywistości koncert był wyprzedany w mgnieniu oka. Był jedną wielką imprezą Marillion. W miejscach takich jak Royal Albert Hall rzadko kiedy panuje swobodna atmosfera, ponieważ to miejsce, które cię onieśmiela. Sam budynek jest niezwykły, a wokół czuć historię tego miejsca. Wszyscy, nie tylko zespół, ale i fani czują się trochę jakby szli do kościoła – trzeba się odpowiednio zachowywać w stylu, obowiązuje pewna etykieta. Poza tym to historyczne miejsce dla muzyki i ogólnie sztuki. Żeby się tam znaleźć musisz spełniać pewne oczekiwania, musisz sobie na to zasłużyć i myślę, że daliśmy radę. Miło był wpisać się w annały Royal albert Hall, gdzie miały miejsce wybitne koncerty i występy. Czuliśmy pewną presję, zawsze ja na siebie sami nakładamy przy okazji ważnych koncertów. To nie mógł być po prostu kolejny koncert, dlatego zaprosiliśmy kwartet smyczkowy. Ten występ zapamiętamyjako jedno z naszych największych osiągnięć.
Podziękowania dla Piotra Kosińskiego i Bogdana Dziewońskiego z Rockserwis.
ZDJĘCIA, NAGRANIA WIDEO, WIĘCEJ INFORMACJI Z ŁODZI I REGIONU |