Mariusz Janik: Czym jest dla ciebie radio?
Marcin Tercjak: Trywialnie byłoby powiedzieć, że miejscem pracy, choć to prawda. Zawsze było jednak czymś więcej, znajdowało się blisko mnie.
Od najmłodszych lat?
Od dzieciaka fascynowało mnie kręcenie gałką od skali, wyszukiwanie stacji, nierzadko zagranicznych. Miałem wrażenie, że doświadczam kontaktu z bardzo odległym światem.
Jak w piosence Perfectu – „kumpel radio zniósł, usłyszałem Blue Suede Shoes i nie mogłem w nocy spać”.
Może nie kumpel, ale ojciec. Bardzo się cieszyłem, kiedy kupował radio marki Zodiak. Był to jeden z pierwszych stereofonicznych odbiorników. Mogłem się nim bawić w swoim pokoju.
Radio na wyłączność.
Łóżko stało po przeciwnej stronie pokoju. Wieczorami zakładałem słuchawki na bardzo długim kablu i mogłem słuchać audycji – także muzycznych. Niekiedy kończyło się to niewyspaniem i spóźnieniami do szkoły.
Jako radiowiec wciąż lubisz słuchać radia?
Radio mi towarzyszy, ale w nieco innej formie. Ostatnio więcej słucham podcastów i innych form radiowych.
Myślałeś, co byś robił, gdyby nie radio?
Szukałbym miejsca w tematach okołokinowych. Niewykluczone też, że poszedłbym w kierunku produkcji, np. wydarzeń muzycznych, festiwali. Jako radiowiec też tym się zajmuję, ale pewnie robiłbym to na dużo większą skalę.
Dziennikarz, prezenter, animator kultury, producent – te hasła opisują cię na Wikipedii. Nawiasem mówiąc, jesteś jednym z niewielu obecnych pracowników Radia Łódź, którzy mogą to o sobie powiedzieć.
Absolutnie nie miałem z tym nic wspólnego (śmiech). Szczerze byłem zaskoczony, że ktoś zadał sobie tyle trudu, by stworzyć o mnie wpis.
Które z wymienionych haseł najlepiej opisują twoją karierę zawodową?
Żadne. To bardzo pojemne słowa, ale w odniesieniu do mnie naprawdę niewiele znaczą. Nie ukrywam jednak, że jest kilka aktywności, z których jestem dumny.
Masz swój numer jeden?
Festiwal Soundedit. Pochwalę się, że nazwa to także był mój pomysł. Projekt stworzyliśmy wspólnie z Maciejem Werkiem. Do sukcesów zaliczam także pracę przy Festiwalu Wielu Kultur, który kiedyś nazywał się Festiwalem Czterech Kultur. Od kilku lat udaje mi się w bardzo pozytywny sposób wpływać od strony muzycznej na to wydarzenie. Pasjonuje mnie organizacja i programowanie różnych imprez.
Wspomniałeś Macieja Werka. Soundedit nie jest waszym jedynym wspólnym projektem.
Wartoprzeczytać
Nasze muzyczno-radiowe losy splotły się dawno temu. Teraz też realizujemy nowy projekt, ale nie zdradzę szczegółów, bo nie chcę zapeszać. Z Maćkiem się dobrze rozumiemy. Przez jakiś czas udało nam się nawet prowadzić wydawnictwo płytowe. Okazało się fantastyczną katastrofą finansową, ale ukazało się kilka płyt, na których nam zależało. Wymienię pierwsze albumy zespołu Psychocukier, jeden z krążków 19 Wiosen, czy płytę Ziemka Kosmowskiego, na której gościnnie zagrał Muniek Staszczyk. Mogę powiedzieć, że dołożyłem małą cegiełkę do historii polskiej sceny muzycznej.
A jak trafiłeś do Radia Łódź?
To ciekawa historia. Prosto z tzw. piotrkowskiej mafii. Konkretnie z Radia Piotrków. Poza mną podobną drogę przebyli: Jarek Czajka, znakomity realizator, Adam Kołaciński, który był szefem muzycznym stacji i Tomek Kępski, ówczesny wiceprezes ds. programowych.
Silna drużyna.
Na początku lat dziewięćdziesiątych, zaraz po okresie transformacji, w Piotrkowie Trybunalskim pojawiło się kilka pirackich stacji radiowych. Ludzie, później także moi znajomi, zakładali w swoich mieszkaniach rozgłośnie i nadawali programy muzyczne dla niewielkiego grona odbiorców, gdzieś na poziomie osiedlowym. Pewnego dnia profesjonalną rozgłośnię radiową postanowił założyć Tomasz Stachaczyk, nauczyciel fizyki z piotrkowskiego I Liceum Ogólnokształcącego im. Bolesława Chrobrego. Ściągnął do siebie chłopaków z pirackich rozgłośni, którzy mieli pojęcie o technice radiowej.
Również znalazłeś się w tym gronie?
Dołączyłem do Radia Piotrków zachęcony przez kolegę. Zaczynałem hobbystycznie, z czasem była to już moja zawodowa praca, ale nie trwała długo.
Pojawiła się możliwość pracy w Łodzi.
Tak naprawdę zostałem podkupiony przez Radio Łódź. Radio Piotrków dostało koncesję na nadawanie w tym samym czasie, co RMF FM i Radio Zet. Koncesyjne przesłuchania odbywały się w dzisiejszym Studiu im. Henryka Debicha. Moi koledzy z Piotrkowa Tryb. przyjeżdżali do Łodzi i walczyli o koncesję, a ja, który odszedłem z rozgłośni chwilę wcześniej, już całą energię angażowałem przy Narutowicza. Rozpoczynałem nowy etap w życiu.
Który to był rok?
Początek lat dziewięćdziesiątych, gdzieś 1993 albo 1994 rok.
Stuknęło ci już ponad 30 lat w jednej rozgłośni.
Początkowo to była współpraca, później umowy krótkoterminowe. Na etacie pracę rozpocząłem bodaj w 1997 albo 1998 roku.
Od początku pracowałeś jako dziennikarz muzyczny?
Muzyka zawsze była dla mnie numerem jeden, choć jako początkujący dziennikarz skubnąłem różnych zadań. Jako reporter realizowałem materiały o tematyce kulturalnej. Z czasem prowadziłem audycje, które musiałem sam sobie zrealizować. Dodatkowo zdarzało się przygotowywać dźwięki, montować je na taśmach. Można powiedzieć, że przeszedłem radiową szkołę. Od początku jednak wiedziałem, że moim miejscem będzie Redakcja Muzyczna.
Powiedziałeś już, skąd pojawiła się twoja radiowa pasja. A jak było z muzyczną?
Któregoś dnia tata przyniósł do domu monofoniczny magnetofon ZK. Później w domu pojawił się piękny stereofoniczny szpulowy magnetofon Aria. Była w nim taśma, na której nagrane były tylko trzy utwory. Kolejne, jeśli przypadły mi do gustu, miałem sobie nagrywać z anteny.
Trzy utwory powiadasz…
Tu przechodzimy do sedna, to były kawałki zespołu The Beatles. Mniej więcej w tym samym czasie telewizja pokazywała brytyjski serial dokumentalny „All You Need Is Love” (pl. „Historia muzyki rozrywkowej”). Jeden z odcinków był w całości poświęcony czwórce z Liverpoolu. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Mimo upływu lat Beatlesi wciąż są ze mną. To soundtrack mojego życia. Z jednej strony mieli charakter inicjacyjny, z drugiej uważam ich za najwybitniejszy zespół w historii.
W 2020 roku, w Radiu Łódź zorganizowałeś nawet 80. urodziny Johna Lennona.
Kilka dni przed tą imprezą zaprosiliśmy m.in. Łukasza Lacha z zespołu L.Stadt i poprosiliśmy, by zaaranżował kilka utworów Lennona. Wśród zaproszonych gości był także John Porter. Nagrali piosenki w naszym radiowym studiu. A w dniu urodzin te przygotowane utwory emitowaliśmy na antenie. John Porter śpiewający „Jealous Guy” – wyobrażasz sobie? To było coś!
Masz swoją ulubioną piosenkę Beatlesów?
Każdego dnia odpowiedź będzie inna, ale jakby ktoś mnie przycisnął do ściany, to pewnie postawiłbym na „A Day in the Life”.
W 2012 roku w jednym z wywiadów powiedziałeś, że po Wrocławiu to właśnie Łódź jest miastem z najciekawszą sceną muzyczną. Minęło trzynaście lat. Nadal tak uważasz?
Obecnie jest gorzej. W latach 2011-2012 w Radiu Łódź prowadziliśmy akcję „Ekspresowe Sesje Nagraniowe”. Dawaliśmy młodym artystom dzień w studiu. Mieli za zadanie stworzyć piosenkę, którą nazajutrz mieliśmy wyemitować na antenie. Niektórzy zatrzymywali się na jednym utworze, inni nagrywali całe epki. Owocem naszej akcji były dwie płyty wydane rok po roku.
Jacy artyści znaleźli się na albumach ESN?
O ile mnie pamięć nie myli, na każdym z krążków znalazło się około 20 wykonawców. Wśród nich byli m.in. Iza Lach, Power of Trinity, wspomniany L.Stadt, Sjon czy The Washing Machine. W ciągu dwóch lat mieliśmy na radiowej scenie około 40 różnych artystów, działających w Łodzi i tworzących muzykę. Obecnie łódzka scena nie jest tak bardzo żyzną glebą. Mam wrażenie nawet, że wyjałowiała.
Masz jeszcze nadzieję, że będzie dawać plony?
Nadzieja jest zawsze. Niestety, w Łodzi nie ma już tej różnorodności, co kiedyś. Coraz mniej zespołów pokazuje się w klubach. Te wręcz znalazły się w odwrocie. Niewiele jest w Polsce zespołów, jak Coma, która zaczynała swoją przygodę ze sceną od występów w małych salkach. Z czasem coraz większych, by wreszcie przedostać się do ogólnopolskiej świadomości.
Obecnie artyści docierają do swoich odbiorców innymi kanałami.
Drogą do kariery są programy typu talent show. Dużo zmienił także Internet i media społecznościowe. Artyści szybko mogą tworzyć własne społeczności. Poza tym rewolucja technologiczna sprawiła, że każdy może mieć studio nagraniowe we własnym domu.
Nie do pomyślenia jeszcze kilkanaście lat wstecz.
Dawniej nagranie płyty wiązało się z wejściem do studia i sporymi kosztami. Poza tym początkujący muzycy musieli mieć szczęście, tzn. zostać zauważonymi. Obecnie można nagrać kawałek w domowym studiu, wrzucić plik do sieci i w ten sposób zyskiwać popularność.
Z jednej strony łatwiej jest tworzyć, ale z drugiej, żeby się przebić, trzeba się czymś wyróżniać.
Parę lat temu, gdy na rynku pojawiała się nowa płyta, mogła funkcjonować w przestrzeni publicznej nawet przez kilkanaście dni. Premiera muzycznego albumu była świętem. Obecnie co tydzień na skrzynkę mailową dostaję 60 płyt i zastanawiam się, po którą warto sięgnąć. Oczywiście, udaje się odsiać ziarna od plew i odnaleźć interesujących twórców.
Kto ostatnio wpadł ci w ucho?
Absolutnym zeszłorocznym odkryciem jest kapela Alfah Femmes z Trójmiasta. Niedawno ukazał się ich krążek i jestem przekonany, że znajdzie się w tegorocznych podsumowaniach. Cieszę się też, że koledzy z innych rozgłośni zaczęli grać ich muzykę. W Radiu Łódź robiliśmy to, zanim stało się modne (śmiech). Nie tylko puszczaliśmy ich utwory, ale też w październiku zorganizowaliśmy im koncert w naszym studiu.
Odrzućmy fałszywą skromność – kreujemy nowe muzyczne gwiazdy.
Alfah Femmes mają wiele argumentów, by zamieszać na rynku. Ich mocną stroną jest wokalistka – Zofia Bartoś. Niesamowicie utalentowana i charyzmatyczna dziewczyna. Jest naturalna w tym, co robi i w dodatku łapie kapitalny kontakt z publicznością. Trzeba jednak zaznaczyć, że choć to młody projekt, to tworzą go rasowi muzycy. Niektórzy grali w zespole The Fruitcakes, część występowała w składach z Tymonem Tymańskim. To nie jest kapela, która wyszła z garażu czy piwnicy.
Jak widać, Internet pomaga nie tylko muzykom, ale i dziennikarzom. Dostęp do poszczególnych artystów i ich twórczości jest zdecydowanie łatwiejszy. Mówiłeś wcześniej o zespole Coma. Jego muzycy spotkali się niedawno z fanami w Radiu Łódź. Wydarzenie to można było śledzić także w sieci.
Na naszej stronie internetowej dostępny jest także wywiad z Piotrem Roguckim i Rafałem Matuszakiem, który robiłem w 2018 roku. Polecam go odsłuchać. Nie było w studiu kamer, siedzieliśmy we trzech i rozmawialiśmy. Całość realizował Andrzej Papajak. Było to zdecydowanie bardziej kameralne spotkanie z artystami. Takie cenię najbardziej.
![Marcin Tercjak do Radia Łódź trafił z… mafii. „Wiedziałem, że moim miejscem będzie Redakcja Muzyczna” [ROZMOWA] 2 Marcin Tercjak podczas spotkania z zespołem Coma w Studiu im. Henryka Debicha, fot. Sebastian Szwajkowski](https://radiolodz.pl/wp-content/uploads/2025/04/mt-coma.jpg)
A masz w pamięci inne rozmowy, szczególnie ważne dla ciebie?
Chciałbym powiedzieć, że moim Świętym Graalem jest rozmowa z Korą. Niestety, została nagrana na radiowej taśmie i gdzieś przepadła. Nie tracę jednak nadziei, że ją odzyskam, ponieważ wspólnie z Kubą Wielgusem wciąż odkrywamy w archiwum prawdziwe perełki.
Trzymam kciuki.
Taśmy mają to do siebie, że mogą się gdzieś zawieruszyć. Szukam także tej, którą zapełniłem rozmową z Grzegorzem Ciechowskim. Siedzieliśmy w nieistniejącym już klubie Akwarium. Nagrałem całą kasetę „60”. Później, już po wyłączeniu nagrywania, kolejną godzinę gadaliśmy o życiu i innych ważnych sprawach. Miałem wrażenie, że mam do czynienia z artystą, który jest zainteresowany nie tylko sobą. Znakomicie rozmawiało mi się także z Marią Kornatowską.
Pierwsza dama polskiej krytyki filmowej.
I cudowny człowiek. Po nagraniu odwiozłem panią Marię do domu swoją rozklekotaną skodą. Wtedy też mieliśmy jeszcze możliwość chwilę porozmawiać. Później okazało się, że nasza radiowa rozmowa była dla pani Marii jedną z ostatnich w życiu. Po kilku miesiącach otrzymaliśmy informację o jej śmierci.
Zdarzały się też wywiady, w których niejako przecierałeś dziennikarskie szlaki.
Byłem pierwszym dziennikarzem z Polski, który rozmawiał z Mattem Berningerem z zespołu The National. Ten fakt potwierdził mi sam zainteresowany, podpisując płytę po koncercie w warszawskim klubie Stodoła. Trafiłem na tę kapelę, gdy wydawała trzecią płytę. Poprzednie dwie w Polsce były jednak kompletnie nieznane. Miałem olbrzymią satysfakcję, gdy później The National grał wielkie koncerty na głównej scenie Festiwalu Opener. Nos mnie nie zawiódł.
Stawiasz sobie jakieś cele zawodowe?
Chciałbym wykorzystać Studio im. H. Debicha i powołać do życia projekt o charakterze festiwalowo-radiowym, jakiego jeszcze nie było. Nie wdając się na razie w szczegóły, dodam tylko, że koncerty w Radiu Łódź nie zawsze grane były w studiu. Muzycy występowali także na naszym radiowym trawniku. Fantastyczne plenery zagrali m.in. Mela Koteluk z zespołem Kwadrofonik, Muchy czy Kev Fox ze Smolikiem. Takie akcje zdecydowanie bardziej mnie nakręcają.
Bardziej niż rozmowy z artystami?
Przez kilka lat współpracowałem z festiwalem Camerimage, gdy ten był jeszcze w Łodzi. Bywałem na konferencjach prasowych, w których udział brali wybitni ludzie kina m.in. Mike Leigh, Willem Defoe czy David Lynch. Wywiady rzeczywiście bywają ciekawe i inspirujące. Zdarza się jednak, że mają w sobie schematyczność, której nie lubię. Nie wszyscy artyści czują potrzebę, by wychodzić poza ustalony krąg tematyczny. A rozmowy zamknięte w jakichś ramach kompletnie mnie nie interesują.
Inaczej niż na konferencjach prasowych jest podczas spotkań z artystami, które także prowadzisz.
W łódzkiej Mediatece wspólnie z Leszkiem Biolikiem organizowaliśmy „Rozdźwięki”. Były to spotkania skupione wokół dźwięku. Naszymi gośćmi byli m.in. Daniel Bloom czy Mela Koteluk, którą uważam za niezwykle ciekawą osobę, zainteresowaną światem w najróżniejszych jego aspektach. Mówiłem, że wywiady potrafią być inspirujące i w przypadku tej artystki zdecydowanie tak jest.
Zmieńmy nieco temat, choć pozostańmy przy radiu i muzyce. Jesteś typem nocnego marka?
W nocy zdecydowanie lepiej funkcjonuję, łatwiej jest mi się skupić. Przyznam też, że lubię się wysypiać, więc rano nie jestem tak efektywny, gdy muszę wcześnie zerwać się z łóżka. Domyślam się jednak, co kryje się za twoim pytaniem.
Audycja „Nocna zmiana”.
Dziwnym trafem okazała się kultowa. Zaskoczenie było tym większe, że pojawiała się na antenie w nocy z niedzieli na poniedziałek. Trudno wyobrazić sobie gorszą porę radiową. Wydawało się, że słuchać jej mogą piekarze i taksówkarze. Ostatecznie zyskała ogromną liczbę fanów, którzy słuchali muzyki przez pięć czy sześć godzin. Choć przygotowanie takiej ilości materiału wymagało ode mnie dużego wysiłku, miałem olbrzymią satysfakcję.
Radio Łódź pokazuje, że noc to pora z dużym potencjałem. W czwartki od godz. 23 nadajemy „Radio Nocą” Mariusza Woźniczki, a w piątki od godz. 23 na antenie przez trzy godziny dominuje muzyka klubowa w audycji Kamila Ginglasa.
Bardzo się cieszę, że w ramówce znalazła się „Transmisja”. Jej pierwsze odsłony pokazały, że jest zapotrzebowanie na taką muzykę.
![Marcin Tercjak do Radia Łódź trafił z… mafii. „Wiedziałem, że moim miejscem będzie Redakcja Muzyczna” [ROZMOWA] 3 Marcin Tercjak i Kamil Ginglas](https://radiolodz.pl/wp-content/uploads/2025/04/transmisja.jpg)
To kontynuacja „Nocnego transu”?
Nie jestem zwolennikiem odgrzewania starych kotletów, ponieważ mam wrażenie, że dajemy komunikat – nie mamy nowych pomysłów, wracamy do sprawdzonych formatów. W tym przypadku byłem przekonany jednak, że musimy wrócić z taką audycją.
Dlaczego?
Po latach na ul. Piotrkowską powróciła Parada Wolności, poza tym mamy w Łodzi festiwale Reykjavik i Audioriver. Stolica województwa łódzkiego w naturalny sposób stała się miejscem, w którym żyje muzyka. Pomyślałem, że trzeba to wykorzystać. „Transmisja” zatem kontynuuje tradycje „Nocnego transu”. Dwadzieścia lat temu koniunkturę wyczuł Adam Kołaciński, który wymyślił ten projekt. Całonocną audycję, w której DJ-e grali swoje sety. Kapitalnie to funkcjonowało.
„Transmisja” w przyszłości też może być całonocną audycją?
Trudno powiedzieć. Obecnie zastanawiam się, jak ją rozbudować czy uatrakcyjnić. Nie wykluczamy również wyjścia z audycją poza mury radia, np. do klubów.
Masz ulubiony gatunek muzyczny?
Jestem miłośnikiem dobrej piosenki, tzn. melodyjnej. Lubię jednak trochę „brudu” w muzyce. Dlatego jednym z moich ulubionych zespołów jest The Velvet Underground. Cenię ich za zatrutą słodycz.
Brzmi poetycko.
Na płytach tej kapeli można znaleźć fantastyczne melodie, sąsiadujące z kawałkami o chropowatej dynamice.
Cenisz kontrasty.
Lubię, gdy rockowy zespół nie gra typowego rocka. Łamie styl, a w jego muzyce jest trochę kabaretu, jakiegoś dziwnego performansu. Przykładem jest zespół Pulp i jego lider Jarvis Cooker. Gość to skrzyżowanie wokalisty rockowego i ubranego w znoszoną marynarkę nerda z biblioteki. Może właśnie dlatego tak lubię Beatlesów? Nawet przez moment nie byli jednakowi. Nie ograniczali się w stosowaniu różnorodnych, mogłoby się wydawać, nie pasujących do siebie, środków stylistycznych.
A jest jakiś gatunek muzyczny, którego w radiu byś nie zagrał?
Jeżeli byłaby to kwestia zakładu o wysoką stawkę, to kto wie (śmiech)?
Jakie trzy płyty zabrałbyś ze sobą na bezludną wyspę?
„Abbey Road” Beatlesów, płytę z muzyką filmową Ennio Morricone albo coś z dyskografii Johna Barry’ego. Pewnie też którąś z płyt wspominanego The Velvet Underground. Oczywiście, to lista na teraz. W każdym momencie może być zupełnie inna.
Jesteś typem fana koncertowego? Ustaliliśmy już, że uwielbiasz Beatlesów, ale na ich koncert nie pójdziesz.
To prawda, ale byłem na występach Paula McCartneya. Wiesz, lubię koncerty, ale bardziej kameralne. Coraz mniej podobają mi się duże festiwale. Nie wiem, może to kwestia wieku? Zdecydowanie lepiej czuję się na koncertach, gdzie przychodzi maksymalnie tysiąc osób, a najlepiej sześćset. Wtedy ten kontakt z artystą jest bliższy. Nie rozpraszam się. Lubię też uczestniczyć w koncertach zespołów, które są na fali wznoszącej. Jeszcze nie są tak wielkie, by grać na stadionach czy gigantycznych halach, gdzie pełno efekciarskich trików i sypiącego się konfetti. Można ich zobaczyć w zupełnie intymnym anturażu.
![Marcin Tercjak do Radia Łódź trafił z… mafii. „Wiedziałem, że moim miejscem będzie Redakcja Muzyczna” [ROZMOWA] 4 Marcin Tercjak, fot. Sebastian Glapiński](https://radiolodz.pl/wp-content/uploads/2025/04/marcin-tercjak.jpg)
Podasz przykłady?
Całkiem niedawno byłem w Berlinie, gdzie grał zespół The Lemon Twigs. Koncert zorganizowano w kapitalnym miejscu. To był stary browar Kessel House, który przerobiono na centrum kultury. Pod sceną byłem jedną z sześciuset osób. Można było dialogować z artystami. Oczywiście, chodzę na wielkie wydarzenia, ale coraz częściej łapię się na tym, że lista twórców, których chciałbym zobaczyć na żywo, się kurczy.
To nie tylko The Beatles…
Żałuję, że nigdy nie byłem na koncercie zespołu Roxy Music. Wprawdzie widziałem na żywo Bryana Ferry’ego, ale na jego solowym występie. Bardzo się cieszę natomiast, że oglądałem na scenie Prince’a. W 2011 roku pojawił się na Festiwalu Opener. A już w czerwcu wraz z synem jedziemy do Pragi, gdzie zagra Bruce Springsteen. Miał wystąpić w ubiegłym roku, ale musiał zmienić plany ze względów zdrowotnych. Dla mnie to będzie kolejne spotkanie z tym artystą. Dla syna pierwsze. Mam nadzieję, że ten koncert będzie dla niego dużym przeżyciem.
Bruce Springsteen to znakomity łącznik między muzyką i filmem – dwoma dziedzinami najbliższymi twemu sercu. Napisał piosenki do znakomitych produkcji – „Filadelfia” i „Zapaśnik”. Skąd u ciebie miłość do X Muzy?
Wzięła się z Piotrkowa Trybunalskiego i Dyskusyjnego Klubu Filmowego. W domu kultury mieliśmy DKF. Prowadziła go kobieta, która nie tylko miała niesamowitą wiedzę, ale i fenomenalnie opowiadała o filmach. Pamiętam, że pokazywała nam dzieła, których nie można było obejrzeć w kinach. Współpracowała z amerykańską ambasadą i otrzymywała różne kopie. Bez polskich list dialogowych, te były tworzone gdzieś na poczekaniu, a następnie odczytywane przez lektora. W ten sposób obejrzałem m.in. „Ostatnie kuszenie Chrystusa” czy „Dawno temu w Ameryce”. Drugi z seansów przypłaciłem zdrowiem.
W jaki sposób?
W domu kultury było bardzo zimno. Jak wiesz, film trwa prawie cztery godziny, więc śmiałkowie, którzy zdecydowali się zostać do końca, musieli liczyć się z tym, że będą opuszczali salę z katarem.
Mówiąc pół żartem, pół serio, kultura wymaga poświęceń. Zatrzymajmy się na chwilę przy filmie Sergio Leone.
Wielu twórczość tego reżysera kojarzy się – zresztą słusznie – z trylogią dolarową i genialnym „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Za absolutne arcydzieło uważam jednak „Dawno temu w Ameryce”. Wszystko się w nim zgadza. Aktorsko, fabularnie i muzycznie.
Domyślam się już, którą płytę Ennio Morricone zabrałbyś na bezludną wyspę.
Legendarny włoski kompozytor stworzył tyle genialnej muzyki, że trudno byłoby wybrać najlepszą. Jego filmografia jest bogata i różnorodna. Znalazły się w niej także horrorowate dzieła z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Produkcje zapomniane, ale zawierające mnóstwo pięknej muzyki.
Tym bardziej zaskakuje fakt, że na swojego pierwszego Oscara Ennio Morricone czekał aż 88 lat. Oczywiście, w 2007 roku otrzymał Oscara Honorowego, ale to jednak nie to samo.
Akademia w 2016 roku naprawiła swój błąd, przyznając mu statuetkę za muzykę do „Nienawistnej ósemki” Quentina Tarantino. Uważam jednak, że powinien ją otrzymać lata wcześniej za ścieżkę dźwiękową do „Dawno temu w Ameryce”.
W 1985 roku nie był jednak nawet nominowany.
Niesprawiedliwe są te filmowe nagrody. Pokazują, że nie zawsze są probierzem jakości.
Ennio Morricone współpracował z wieloma wybitnymi reżyserami, także z Jerzym Kawalerowiczem. Właśnie z jego filmu „Magdalena” pochodzi bardzo znany utwór „Chi Mai”.
Dodajmy, że wykorzystany kilka lat później przy filmie „Zawodowiec” z Jeanem Paulem Belmondo. Ten motyw muzyczny pojawił się zresztą podczas pogrzebu francuskiego aktora. Miałem okazję słuchać „Chi Mai” na żywo kilka lat wcześniej, gdy Ennio Morricone grał koncert w Atlas Arenie. Blisko 90-letniemu mistrzowi towarzyszyła potężna orkiestra wspierana przez łódzkich muzyków.
Popierasz stwierdzenie, że kino to najważniejsza ze sztuk?
Nie zapominajmy o muzyce (śmiech). Ciągle przewija się w naszej rozmowie. Oczywiście, oglądanie filmów w latach osiemdziesiątych było celebracją. To nie tylko DKF-y. Organizowane były także „Konfrontacje”, czyli przeglądy filmowe. Z wyprzedzeniem można było obejrzeć, np. „Poszukiwaczy zaginionej arki”.
Kino też było formą odskoczni od szarej codzienności.
I spędzania czasu ze swoimi znajomymi. Obecnie mamy dostęp do wszystkiego, ale społecznie oddalamy się od siebie. Działamy zdalnie. Przez to indywidualnie spędzamy wolny czas. A wtedy umawialiśmy się, że idziemy paczką oglądać „Ptaśka”. Po seansie przy kawie dyskutowaliśmy o filmie.
Teoretycznie nikt nam tego nie zabrania.
Możemy się spotykać, ale nam się nie chce. Wolimy obejrzeć coś na platformie streamingowej, a później ewentualnie podzielić się wrażeniami poprzez internetowe komunikatory. Jak ukazywał się nowy album The Cure, spotykaliśmy się wspólnie w mieszkaniu u kolegi, który miał ten tytuł w kolekcji. Kilkanaście osób słuchało w jednym pomieszczeniu tej samej płyty. Są takie melodie, które zostaną z nami na zawsze, podobnie jest z filmami.
Są jakieś tytuły, które nie do końca ci się podobają, ale zyskują ogólne uznanie?
Bardzo cenię twórczość Davida Lyncha, ale jego kinowa wersja „Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną” nie przypadła mi do gustu. Uważam, że to jedna z większych wpadek reżysera, którego niezwykle cenię. Przyznaję się również bez bicia, że nie zachwycam się już „Ziemią obiecaną”.
Jeden z najbardziej łódzkich filmów, arcydzieło polskiej szkoły filmowej.
Całkiem niedawno oglądałem duży fragment tego filmu w telewizji i uważam, że po latach jest nawet dość nieznośny. Dostrzegam w nim błędy, np. asynchrony. Jestem bardzo wrażliwy, jeżeli chodzi o kwestie techniczne. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że kiedyś inaczej realizowało się filmy, a z upływem lat zmieniła się estetyka opowiadania.
Od premiery „Ziemi obiecanej” minęło już pół wieku. A z nowszych produkcji?
Nie przepadam za filmami Christophera Nolana. Swoje produkcje opiera głównie na fabularnych kreacjach. Przykładem jest pandemiczny „Tenet”. Przerost formy nad treścią i mnóstwo schematów. Dlatego nie lubię jego Batmanów. Umieszczenie komiksowych bohaterów w realnym świecie kompletnie mi nie odpowiada. Dlatego zdecydowanie bardziej podobał mi się najnowszy film o człowieku-nietoperzu.
Nie stronisz od blockbusterów. A masz swój ulubiony gatunek filmowy?
Bliskie jest mi kino noir, lubię „Chinatown”. Cenię również amerykańskie kino przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, np. filmy Mike’a Nicholsa. Niedawno obejrzałem „Absolwenta” w odświeżonej wersji. Oszołomiła mnie jego wielkość. Pod każdym względem. Sposób narracji, praca kamery.
Zero przypadkowości.
A na dodatek rozwiązania, które na pierwszy rzut oka mogą wydawać się bez sensu. Finalnie okazuje się, że każdy kadr jest przemyślany i ma swoje uzasadnienie. Głębszy sens. Z kina z tamtych lat uwielbiam także „Nocnego kowboja” czy „Pięć łatwych utworów”.
Widzę w twoich oczach, że ta lista jest znacznie dłuższa.
Znajdują się na niej także produkcje z Jackiem Nicholsonem, jednym z moich ulubionych aktorów wszechczasów. Wymienię tylko „Ostatnie zdanie” czy kultowy „Lot nad kukułczym gniazdem”.
Łączysz pasję muzyczną z kinową. Lubisz oglądać musicale?
Tak, ale niekoniecznie te klasyczne amerykańskie. Nie będę udawał, że zatracam się w produkcjach z lat czterdziestych z Fredem Astairem w roli głównej. Znacznie bliżej mi do musicali łamiących konwencję. Moje dwa ulubione to „Kabaret” i „Cały ten zgiełk”. Muzykę z tego drugiego mam zresztą na płycie winylowej.
![Marcin Tercjak do Radia Łódź trafił z… mafii. „Wiedziałem, że moim miejscem będzie Redakcja Muzyczna” [ROZMOWA] 5 Marcin Tercjak w studiu Radia Łódź z płytami winylowymi, fot. Konrad Ciężki](https://radiolodz.pl/wp-content/uploads/2025/04/marcin-tercjak-1.jpg)
Słuchanie muzyki i oglądanie filmów to dla ciebie praca. Wiele osób mogłoby powiedzieć, że w ten sposób spędza wolny czas. Jak jest z nim u ciebie?
Gdy odpoczywam, to wciąż… jestem w pracy. Jak tylko mogę, staram się mieć ze sobą słuchawki, by słuchać muzyki. Lubię też jeździć rowerem, spędzać czas z bliskimi, czasem coś ugotować.
Masz swoje popisowe danie?
Takie, które wszystkim smakuje. Robię różne zapiekanki, czy makarony w sosach warzywnych. Oczywiście, jak mam więcej wolnego czasu. Sporo też czytam. Ostatnio sięgam po książki historyczne, ale nie fabularne. Dotyczące Jerozolimy czy Aleksandrii.
Lubisz podróżować?
Najbardziej z bliskimi, najlepiej w jakieś cieplejsze miejsca.
Masz swoje ulubione?
Dość dobrze znam Kretę, szczególnie zachodnią część wyspy. Byłem wiele razy, uwielbiam ją, choć niekoniecznie latem. Wtedy jest za dużo turystów. Najbliższe święta spędzimy z rodziną właśnie na Krecie. Poza okresem szczytowym to naprawdę bardzo przyjemne miejsce. Nie trzeba będzie czekać godzinę na wolny stolik w kawiarni czy restauracji.
Po konsumpcji można w spokoju odtańczyć „Greka Zorbę” nad brzegiem morza.
O Zorbie przypomina już folder w samolocie. Wystarczy otworzyć turystyczną gazetkę, by zanurzyć się w świecie znanym z filmu.
Masz jakieś marzenia?
Myślę o podcaście o starym Hollywood, jeszcze z czasów kina niemego. Trochę w duchu książki „Hollywood Babylon” Kennetha Angera. Opowiedzieć o skandalach z tamtych lat.
To marzenie zawodowe. A prywatne?
Chciałbym przejechać Australię wzdłuż i wszerz. Nie wiem tylko jak to zrobić.
Lubisz jeździć rowerem, ale ten środek lokomocji nie jest odpowiedni na australijskie dystanse.
Australia to fascynujący kraj, ale, jak ktoś kiedyś powiedział, są w nim takie przestrzenie, na które mogłaby spaść Francja, a i tak nikt by nie ucierpiał (śmiech). Można spróbować przemierzyć teren samochodem, ale trzeba by zabrać ze sobą bardzo dużo benzyny. Spore ryzyko.
Czego ci można życzyć?
Zdrowia, które wszystko determinuje. I jeszcze niekończącej się wyobraźni.