Kamil Kijanka: Jakie to uczucie – świętować 45-lecie działalności artystycznej?
Krzysztof Jaryczewski: Nie mogę do końca tego przyswoić. Mentalnie oczywiście rozumiem to. Natomiast emocjonalnie do mnie to chyba nie dociera. Jest to na pewno wspaniałe uczucie. Uświadamia, jak wielki jest to kawał historii. Uświadamiam to sobie także odbierając różne nagrody, jak na przykład Gwiazdę na rynku w Opolu, nagrodę SAWP, czy platynową płytę za debiut Oddziału. Z jednej strony się z tego cieszę. Z drugiej – zastanawiam się, czy nie trzeba powoli kończyć…
Kończyć? Podczas ostatniego koncertu widziałem wiele osób nie tylko z Pańskiego, ale i mojego pokolenia, które nie mają prawa pamiętać Oddziału Zamkniętego lat osiemdziesiątych. Mimo to, doskonale znali twórczość zespołu.
To prawda. Jest to na tyle uniwersalna muzyka, że odnajdą się w niej także te młodsze pokolenia. Broni się także jeśli chodzi o brzmienie. Było to nagrywane analogowo, więc nawet jeżeli jest to później remasterowane, to nadal dobrze brzmi. Kilka lat temu przeżyłem szok, gdy graliśmy na Zamku w Chobieni. Był tam przy okazji również zlot motocyklowy. Przy scenie były barierki. Tuż za nimi, oprócz moich rówieśników, dostrzegłem także dzieci. Nie mogły mieć więcej niż trzynaście lat. Pełno było tych dzieciaków! Kiedy tak patrzyłem na tych młodych ludzi to czułem się tak, jakbym się cofnął w czasie. Rozmawiamy w Łodzi. Pamiętam chociażby na Rockowisku jak wiele lat temu przychodziły na nasze koncerty właśnie takie dzieciaki. Było to swego rodzaju mistyczne doznanie, podczas którego zastanawiałem się – „czy to jest na pewno ten rok?”
Wiem również, że młodsi jak i starsi fani będą mogli przypomnieć sobie historię Oddziału Zamkniętego dzięki książce.
Zgadza się. Zostało tam opisanych wiele historii z mojego życia, także tych bardzo trudnych, jak pierwsza próba samobójcza. Tytuł książki to „Byłem w piekle”, choć wbrew temu, co może sugerować, nie zabraknie tam również wielu zabawnych historii, które było mi dane przeżyć. Owszem, było piekło, ale miewało różne odcienie. Jak to w rock and rollu. Jest też opowieść o początkach Oddziału. O tym, jak broniłem się przed wojskiem i wylądowałem pierwszy raz w szpitalu psychiatrycznym na Sobieskiego w 1981 roku. Była tam taka sala z pufami, gdzie odbywała się muzykoterapia, a my tam… robiliśmy próby zespołu. Chłopcy, gdy tam przyszli, byli przerażeni. Z jednej strony to było trochę zabawne, ale jednocześnie straszne. Oczywiście przyszli tam najarani, więc początkowo było im do śmiechu, ale gdy tylko wszystko wyparowało, miny im szybko zrzedły.
Nie boi się Pan poruszać trudnych tematów, również w prezentowanych utworach. Czy dobrze myślę, że „Zerostan” to swego rodzaju katharsis?
Wszystko to jest tak naprawdę formą autoterapii. Wiele lat po pierwszym wspomnianym pobycie w szpitalu na Sobieskiego, trafiłem tam na prawdziwe leczenie. Po skończeniu terapii bardzo bałem się wyjść do ludzi. Miałem obawy, że wrócę do nałogu i dawnego środowiska. Moja ówczesna terapeutka, Pani dr Ewa Woydyłło, podsunęła mi taki pomysł, bym przerwał to tabu i zmierzył się z tym lękiem udzielając szczerego wywiadu. Skontaktowała mnie więc z Robertem Leszczyńskim, który pracował wtedy dla „Gazety Wyborczej”. Uznałem to za dobry pomysł. Zamiast się każdemu z osobna tłumaczyć, w tym jednym wywiadzie opowiedziałem o tym wszystkim. Nie mam problemu, aby o tym mówić. To jest część mnie i nie ucieknę od tego, choćbym chciał.
W innym utworze Oddziału Zamkniętego słyszymy, że „pokus nie zabije nikt”. Z wiekiem chyba jednak dochodzimy do wniosku, że czasem chyba jednak powinniśmy to zrobić.
Oczywiście, że tak. Pokusy zawsze będą i powinniśmy się ich wystrzegać. Z biegiem lat człowiek mniej kieruje się emocjami, a więcej zdrowym rozsądkiem. Wiem, dokąd mogę wrócić i do czego te pokusy mogą mnie doprowadzić. Mimo, że tyle lat minęło, odkąd żyję w trzeźwości, to jednak cały czas pamiętam te stany. Książkę pisałem we współpracy z Kamilem Wicikiem – dziennikarzem muzycznym Radia Gdańsk. Powiedziałem mu na wstępie, że ja nie chcę żadnej laurki. Ja już nie potrzebuję takiej promocji. To nie ten etap. Natomiast jeśli może to komuś pomóc, jeśli ta książka może być formą przestrogi, to bardzo dobrze. Może też dać nadzieję, bo w końcu żyję. Niektórzy moi koledzy nie mieli takiego szczęścia, jak na przykład Rysiek Riedel. Razem imprezowaliśmy i grywaliśmy, nie stroniliśmy od różnych używek. Pamiętam, jak to było. Kiedyś robiłem sobie podsumowanie ,jak ja to nazywam, „tamtego życia”. Doszedłem do jednego wniosku. Nie zamieniłbym najgorszego dnia, który przeżyłem już na trzeźwo na najlepszy, który przeżyłem wtedy. Bo nawet jeśli spotykam na swojej drodze jakąś trudność, to jednak przeżywam ją świadomie. Bez znieczulenia. To jest bezcenne.
„Obudź się” to jeden z najsłynniejszych utworów Oddziału Zamkniętego. Czy to prawda, że nie spodziewał się Pan, że stanie są on takim przebojem?
To prawda. Ja grałem tę piosenkę wcześniej na ogniskach, obozach. To była typowo ogniskowa piosenka grana na gitarze. Z braku repertuaru przyniosłem ją pewnego razu na próbę. Najpierw zrobiliśmy z tego demo, a później w Szczecinie wersję, która już weszła na płytę. Nie widziałem tego utworu w kategorii potencjalnego przeboju, ale stało się inaczej.
Podobno trzecia zwrotka była początkowo zupełnie inna, bo pisał ją Pan w czasach liceum, gdy nie było jeszcze mowy o sławie, koncertach…
To akurat nie jest prawda. Może i tego jeszcze nie było, ale ja sobie to wszystko wyobrażałem. Wiedziałem, że będę muzykiem rockowym. Od czasu, gdy usłyszałem „All Along the Watchtower” Jimiego Hendrixa, to już to wiedziałem. Miałem jakieś siedem, może osiem lat. Nie było po prostu innej możliwości.
Czy denerwują Pana pytania o to, czy przebój Oddziału Zamkniętego pt. „Party” był inspirowany „Beast of Burden” Stonesów?
Nie, bo to fakt. Kiedy usłyszałem pierwszy raz „Beast of Burden”, to od razu mi się to spodobało. Do tego stopnia, że siłą rzeczy zacząłem tak to układać. Nie chodziło mi nawet o linię melodyczną, ale o taki bujany klimat dostrzegalny w tym utworze. U nas jest przecież inaczej, tyle że też zrobione w takim właśnie bujanym stylu. The Rolling Stones słucham zresztą do dziś, a nowa płyta bardzo mi się podoba. Dodam, że najprawdopodobniej już w następnym roku ukaże się moja najnowsza płyta. Jest już skończona. Będzie nosić tytuł „Wszystko albo nic – 45/25”, czyli 45 lat na scenie i 25 lat abstynencji. Jako ciekawostkę powiem, że w jednej piosence zostanie wykorzystana sztuczna inteligencja. Jak słucham Jaggera na ostatniej płycie i niektórych instrumentów, to wydaje mi się, że właśnie też się tym posiłkowali.
Słyszałem, że interesuje się Pan tym zagadnieniem.
Tak. Bardzo. Moją płytę miksował Jacek Gawłowski, który zasiada w Akademii Grammy. Pojechał niedawno do Los Angeles i opowiadał mi o tym, że tam w USA to od dawna jest już używane w różnych formach – podczas miksowania, w grafice, czy produkcji muzycznej. U nas jeszcze nie. Myślę, że od tego się jednak nie ucieknie.