Wartoprzeczytać
Reggaeland w Płocku – trójkolorowa Wisła
Trwa jeden z największych polskich festiwali reggae bardzo popularny wśród mieszkańców Łodzi i regionu. Na miejscu jest nasz korespondent Sławek Macias.
Pierwszy dzień festiwalu upływał najpierw pod znakiem zapytania. Będą ludzie? Bo do godziny 17.00, do momentu wejścia na dużą scenę pierwszych artystów na terenie imprezy publiczności było jak na lekarstwo. Deszcz, zimno i wiatr nie prognozowały zbyt dobrze. Wasz korespondent przyjechał na dodatek zmęczony nieprzyjemnym staniem w korku tuż za Zgierzem gdzie z powodu wypadku w iście żółwim tempie jechaliśmy dosłownie trzy kilometry przez 1,5 godziny. Jak się okazało na miejscu płocczanie z czarnym humorem żartowali, ze mają zabronić organizować festiwal reggae bo zawsze leje i jeszcze ten wypadek Na miejscu, a miejsce jest FANTASTYCZNE, amfiteatr na skarpie , potem plaża i potężna w tym miejscu , meandrująca nietypowo na wschód Wisła, czuć było amosferę wyczekiwania na ludzi i słońce. Wokół bardzo trójkolorowo, ba, nawet stojący u nabrzeża wycieczkowiec, poza flagą narodową, miał trójkolorowy proporczyk Zaczęło się jednak od Gruzinów. Inwazja ciężkiego roots reggae z potężnym brzmieniem sekcji formacji Reggaeon z Rustawi to była niezła dawka decybeli i świetnych piosenek by wyrwać każdego z pogodowego odrętwienia. Łodzianie sprawdzą ich na mini koncercie już w niedziele 12 lipca od 18.00 w Pasażu Schillera.
Potem na scenie było bardzo przyzwoicie ale bez fajerwerków. Mimo mojej atencjo do jamajskich rytmów jakos nie porwały mnie , technicznie naprawdę nieźle grające grupy takie jak Mesajah. Na szczęście po dwóch i pół godzinie na scenie pojawił się Grubson i uleczył publiczność i mnie z jednak niewielkiego letargu. Uleczył to dobre słowo zważywszy na image jaki chłopcy przyjęli zakładając białe fartuchy lekarzy muzycznych dusz. Czad, czad, czad! Ośpiewywane co do joty refreny, skoki, machanie czym się da i po prostu kapitalna zabawa. Tylko reggae w jego muzie jakby nie za wiele. No może w sposobie śpiewanie, rapowania i toastów w wyspiarskim, karaibskim stylu. Grubson zresztą po koncercie wyznał mi, że przez lekką opieszałość muzyków i 15 minutowa obsuwę nie zdążył wykonać przygotowanych na koniec specjalnie mocno regałowych piosenek. Jego czas na scenie po prostu dobiegł końca. Trochę szkoda. Warto przypomnieć, ze jest od jakiegoś czasu na rynku jego nowa płyta, bardzo mocna w przekazie. Polecam. Warto zauważyc jeszcze koncert legendy ( ?.. chyba tak ) czyli grupy Daab. Był to koncert ze wszech miar zawodowy ale formuła greatest hits, mimo, ze maja ich niemało, jest po tylu latach oczekiwania na nową płytę zwyczajnie, dla koneserów, nie do przyjęcia. Szkoda bo to nadal kapitalnie brzmiąca kapela a ,,Do Plastica, ,,Fryzjera na plaży czy cudowne W moim ogrodzie mogę słuchac bez końca. Jednak to nadal tylko odcinanie kuponów. Do roboty panowie!
Bardzo mocnym punktem programu i właściwą gwiazdą wieczoru była grupa Jamajczyków z jedną z największych gwiazd reggae na świecie czyli Jah Curem. Artysta jak specjalnie go zapowiedział dyrektor artystyczny imprezy Darek Malejonek ( lider Maleo Reggae Rockers) , po raz pierwszy od sześciu lat ruszył w trasę i specjalnie przyjechał do Polski. To był zdaje się jego drugi koncert po przerwie. Pikanterii w pozytywnym sensie całemu wydarzeniu dodawał fakt, że artysta z Kingston tego dnia miał światową premierę nowej płyty zatytułowanej po prostu Cure. Roots reggae na najwyższym poziomie ale moim zdaniem zabrakło hitów znanych młodej publiczności, która mimo ze bawiła się przednio to nie miała w sobie tej lekkiej dozy szaleństwa i połączenia ze sceną jak np.. w wypadku znanych na pamięć fanom piosenek Grubsona. Było zawodowo z dobrym ale mam wrażenie jedynie uprzejmym przyjęciem i tak atez energia mimo wysiłków Jah Cure;a płynęła w obie strony. Szkoda trochę bo to absolutny zawodowiec z kapitalna sekcja wokalną. Marika, z któa rozmawiałem tuż przed jej zamykającym pierwszy dzień koncertem stwierdziła: ;;Słuchaj , słuchaj oni brzmią jak I Trees!!! I rzeczywiście słychać było szkołę największego w historii chórku reggae, grupy, która wspierała Boba Marleya przez lata jego największej, światowej kariery.
A propos Mariki. Nastawiałem się na to spotkanie z jednej strony bardzo poruszony swego czasu emocjonalnym i przepięknym wykonaniem utworu Wojtek z krążka Panny Wyklęte a z drugiej strony zastanawiałem się ile ta dziewczyna ma w sobie warsiaskiej telewizyjnej celebrytki. Sama zresztą o sobie powiedziała w wywiadzie jakiego mi udzieliła, mój partner myślał ze jestem głupią blondi ale okazało się , ze bezczelnie umiem sklecić zdanie podrzędnie złożone. I rzeczywiście to było przemiłe rozczarowanie. A na dodatek zostałem uraczony prywatną historia o półświatku, sąsiadach artystki z bloków w okolicy gdzie mieszka. Tu znaleźliśmy wspólny język w sekundę. Moja Limanka , morda nie szklanka w wersji warszawskiej. Pełne połączenie i zrozumienie. Wywiad wkrótce w niedzielę po 15tej na naszej antenie. Koncert Mariki, zamykający cały dzień koncertów na scenie głównej był po prostu bardzo dobry i to o dziwo najsłabiej wypadł jej największy hicior czyli Moje serce odśpiewany przez publikę. Widac, że Marika ma chyba dość tej piosenki. Zapowiedział ją zresztą słowami: A teraz cos co każdy kto zna mnie dłużej niż 30 minut pewnie kojarzy. No cóż zmęczenie hitem odgrywanym po sto razy jest znane muzykom. Przy okazji, jak to robią Rolling Stonesi, że u nich te najsłynniejsze piosenki brzmią energicznie nadal po 40-50latach????!!!! Hmmmm Geniusze cholerni, ni do doścignięcia jednak! Dodajmy, że Marika zaprezentowała mało reggae ale za to pokazała nowy kierunek w swojej muzyce znacznie bardziej taneczny i elektroniczny w stronę jej niedawnego przeboju Tabletki nagranym z duetem XXanaXX. Na scenie zabrzmiała też premierowa piosenka ale jestem trąba i nie zapamiętałem tytułu. Szacunek za, mimo prawie trzeciej w nocy, wytrwanie aż do ostatniego fana i rozdawanie autografów i fotografowanie się z wielbicielami.
Równolegle działała scena sound systemów gdzie prezentowali się głównie DJje i towarzyszący im wokaliści. Tam pojawił się legendarny dla roots reggae Al. Campbel, który zaczynał wraz z Marleyem i innymi tworzyć współczesną muzykę z Jamajki w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Jak on się trzyma kapitalnie i co to za wesoły facet z duuużym dystansem do siebie. Dzisiaj nie mogę się doczekać Japończyków z Tokyo Ska Paradise Orchestra, któzy będą w Europie dopiero po raz drugi i to teraz tu u nas w Polsce w Płocku. Wpadajcie to tylko 100 kilometrów! Zreszt a spotkałem Łodzian, których serdecznie pozdrawiam. Podwózka do hotelu o trzeciej rano to była wielka pomoc! Zatem jak mawia się na Jamajce: IRIE!!!