Freddy Cole w łódzkiej Wytwórni [RECENZJA]
Freddy Cole, brat legendarnego Nat King Cole’a zachwycił publiczność w łódzkim klubie Wytwórnia. Po zaśpiewaniu niezapomnianych przebojów z repertuaru swojego starszego brata, takich jak “Love”, “Mona Lisa”, a przede wszystkim “Unforgettable”, otrzymał owacje na stojąco.
I przyznam, że tego oczekiwałem. To oczywiście nie oznacza, że nie liczyłem na niespodzianki. Pod tym względem też się nie zawiodłem. Ale po kolei…
Przyznaję, że zachwycają mnie muzycy, którzy kilkoma pierwszymi dźwiękami potrafią wprowadzić słuchacza w odpowiedni klimat, przyciągnąć jego uwagę, sprawić, aby z zapartym tchem czekał, co będzie dalej.
Freddy Cole na doskonale dostrojonym fortepianie wyczarował wręcz knajpiane pianino, które pod jego wpływem po chwili ożyło, by grać najpiękniej, jak tylko potrafi.
Najpierw więc pokazał, jak znakomitym jest instrumentalistą, zanim zaczął czarować swoim głosem.
Czarować to chyba najlepsze określenie, biorąc pod uwagę opinię, jaką usłyszałem po koncercie, że przez cały czas uwodził swoim głosem.
Nie opowiadał za wiele pomiędzy utworami, choć jest znany z tego, że sztukę konwersacji opanował równie mistrzowsko, co śpiewanie i granie na fortepianie. Wielokrotnie zadziwiał fragmentami tekstów z utworów, które wplatał w swoje wypowiedzi, za każdym razem wybierając odpowiedni cytat.
Tym razem zrobił wręcz odwrotnie. Uważny słuchacz mógł podczas jednej z melorecytacji usłyszeć jego osobistą wypowiedź. Ktoś słyszał?
Właśnie, co do charakterystycznych dla niego melorecytacji, można było odczuć, że w miarę upływającego czasu było ich coraz więcej. Na początku nie było ich wcale, nawet przez moment się zastanowiłem, czy nie robi tego świadomie, aby wiernie oddać piosenki swojego brata. Jednak zmęczenie było widoczne coraz bardziej. Prawie nie wstawał od fortepianu, a jeśli już postanowił skorzystać z drugiego mikrofonu, z powrotem siadał, trzymając go w dłoni. Paradoksalnie w tym wszystkim coraz silniej pokazywał swoje emocje.
Może z powodu, że takie piosenki jak “Mona Lisa” i “Unforgettable” są wielkim przebojami, a może właśnie dlatego, że najbardziej mu przypominają brata, wykonał je w skróconych, połączonych ze sobą wersjach. Wystarczył jednak refren “Unforgettable”, by głos Cole’a się załamał, jakby naprawdę zapłakał.
To nie był jednak koniec jego występu. Niespodziewanie zaczął śpiewać kilka bluesowych piosenek, odzyskując na nowo siłę wokalu i wewnętrzny spokój.
No, przyznam szczerze, na takim bluesowym koncercie jeszcze nie byłem. Śpiewając Love is all that I can give to you, I wake up in the morning, czy beautiful day, opowiadał prawdziwe historie. Ale nie tylko ta szczerość była niezwykle ujmująca. Tymi bluesami chyba definitywnie przekonał, że faktycznie potrafi być najbardziej lirycznym gawędziarzem spośród wszystkich wokalistów jazzowych.
W opinii publiczności, Freddy Cole perfekcyjnie oddał klimat czasów, w których powstawały śpiewane przez niego piosenki. Niektórych zaczarował swoim charakterystycznym, chrapliwym głosem, z kolei inni żałowali, że nie mieli okazji być na koncercie Nat King Cole’a.
Freddy Cole z zespołem dali ponad półtoragodzinny koncert, prezentując utwory z najnowszej płyty, nagranej w hołdzie dla Nat King Cole’a. W końcu – na bis – Freddy Cole zaśpiewał a cappella “goodbye”, i pożegnał publiczność podniesieniem dłoni. Nie obiecał, że powróci do Łodzi, choć takie było oczekiwanie wielu miłośników jazzu, którzy pojawili się wczoraj w Wytwórni.
Opinia uczestników koncertu:
Nazwa | Plik | Autor |
O koncercie | audio (m4a) audio (oga) |
WIĘCEJ INFORMACJIO KULTURALNEJ ŁODZI I REGIONIE. SPRAWDŹ TEŻ NASZ KALENDARZ WYDARZEŃ. |