Rajd po Włókienniczej (felieton z 26.02.2016)
Mamy jakiś syndrom wyparcia albo przynajmniej chwilowe zaćmienie. Być może zwyczajnie nie potrafimy zaakceptować, co dzieje się na świecie. To prawda, że raptem 23 lata temu ostatnie czołgi sowieckie wycofały się z Polski, ale czy nie jest to wystarczający czas, żeby wozy opancerzone i obce wojska przestały nam się kojarzyć z okupacją? Chyba nie, bo kiedy do Łodzi przyjeżdżają Amerykanie i pokazują swoje uzbrojenie podczas pikniku, od razu pojawiają się głosy o kolejnej okupacji. Tym razem państw NATO.
Wygląda na to, że część łodzian (a szerzej Polaków) nie zdaje sobie sprawy, że raptem półtora tysiąca kilometrów od ich drzwi dalej trwa wojna. Dalej giną ludzie, a ostrzał artyleryjski jest na porządku dziennym. Półtora tysiąca kilometrów to dystans, który można pokonać rowerem w kilka dni. Samolotem w mniej niż dwie godziny. I to, że przestały pisać o tym gazety nie zmiana faktu, że wojna zwyczajnie trwa. Po drugiej stronie granicy też ciekawie nie jest. Co jakiś czas wybuchnie bomba, później ktoś zorganizuje zamach, a nasi sąsiedzi zawieszają strefę Schengen. Tymczasem na ulicach Łodzi, podczas przejazdu naszych i Amerykanów, możemy usłyszeć skandowane hasła, które wzywają do zaprzestania zbrojeń i budowania żłobków. I w sumie jestem za, ale na litość boską, kiedy idę w nocy ulicą Włókienniczą, nie namawiam wszystkich łysych panów wyglądających na mnie z bram do wzajemnego miłosierdzia. Raczej zaciskam pięści i cieszę się, że nie idę sam, a za moimi plecami kroczy bardziej umięśniony kolega, który mnie ubezpiecza. I choćbym miał nie wiem jak bardzo pokojowe zamiary, to raczej nikomu nie wytłumaczę, że przemoc to rozwiązanie, które doprowadzi nas donikąd. W takiej sytuacji staram się też nie obrażać moich kolegów zza pleców i nie mówić, że w sumie nie są lepsi od tych, którzy się na mnie czają. Nie tylko dlatego, że kiedyś im stówę pożyczyłem i jeszcze nie oddali. Może jakaś zadra między nami jest, ale w nocy na Włókienniczej staram się raczej stać po właściwej stronie, a nie szukać kolejnych przygód.
Dobrze by było oglądać czołgi na Piotrkowskiej tylko przy okazji pikników i przy okazji pokojowych imprez i Rajdów Rycerzy. Ale żebym nie wiem jakim był optymistą, to nie mogę wykluczyć, że kiedyś przyjdzie mi je oglądać nieco bardziej na poważnie. I wtedy naprawdę wolałbym, żeby zatknięty na nich trójkolorowy sztandar był raczej gwiaździsty niż pasiasty. Kolory niby te same, ale polityczne przesłanie zupełnie inne.
Maciej Trojanowski
Nazwa | Plik | Autor |
felieton z 26.02.2016 | audio (m4a) audio (oga) |