Pieseł [PISZĘ, WIĘC JESTEM – JOANNA SIKORZANKA]
Spojrzeliśmy po raz pierwszy na siebie 15 lat temu. Przez kraty. Pracownik schroniska przy ulicy Marmurowej wszedł do klatki z kilkunastoma psami trzymając w pogotowiu pokaźny drąg może być ten? Ten czarny? Myślałam wprawdzie o jakimś rudzielcu, ale szybko zmieniłam zdanie. Jeszcze tylko wszczepienie czipa i jedziemy do domu.
![Pieseł [PISZĘ, WIĘC JESTEM - JOANNA SIKORZANKA] 1 22727 830fda0eb65441509551020228b443f2](/wp-content/archiwum/files/22727-830fda0eb65441509551020228b443f2.jpg)
Układa się koło fotela, w plamie słońca. Słucha z nami Beethovena. Na dworze śnieg i mróz. Z koca patrzą brązowe oczy, smutne. Uszy oklapnięte, ogon podwinięty. Nadajemy mu imię Lutek, bowiem pojawił się u nas 4 lutego, po tygodniu jednak wraca z zimowiska syn i decyduje o zmianie to jest FLAPEK! Flapunzio. Herr Flapke. De Flapeira. Flapcić. Flapson. Flapkin. DFlapin. Flapman. W zależności od okoliczności. Uwielbiamy wspólnie wymyślać te imiona, przyjmuje je z godnością.
Nie jest moim pierwszym psem. W latach 60., gdy zaczynałam szkołę, zatelefonowała do nas któregoś dnia ciocia z Warszawy. Z wiadomością, że znalazła spaniela, nikt się po niego nie zgłasza, więc może Rodzice wiedzieli, że marzę o psie, zapada decyzja o przywiezieniu go do Łodzi. Ami springer spaniel. Miał długie, czarne uszy, czarne plamy na białej sierści i długi, frędzlowaty ogon. Stał się towarzyszem codziennych spacerów, adresatem nastoletnich westchnień i dziewczyńskich tajemnic szeptanych do pachnących rosołem uszu. Byliśmy razem prawie wszędzie leżał przy biurku, gdy odrabiałam lekcje, zachwycaliśmy się wspólnie Markiem Grechutą, wyjeżdżaliśmy na obozy harcerskie i wypłakiwaliśmy w poduszkę różne nieszczęścia. Oprócz wspomnień i zdjęć pozostała mi po nim blizna na ręce któregoś dnia napadł nas bokser i zacisnął zęby na uchu Amiego, bez wahania rozwarłam mu szczęki. Wierność i lojalność przede wszystkim. Potem, gdy już byłam studentką, przemknął przez nasze rodzinne życie jak słoneczny promień kolejny spaniel, ale tym razem cocker Denar. Z rodowodem, złocisty, sama słodycz. Niestety, zginął w wypadku. Długo nie mogłam sobie wybaczyć nieostrożności. Na kolejnego psa zdecydowałam się po długim czasie, w dramatycznych dla mnie okolicznościach. Trudne lata 80. stan wojenny, potem śmierć mojego Taty i Brata. Znów niezbędne stało się ucho, choćby i z resztkami makaronu, do którego można byłoby wyszeptać swe żale. Korek, bo takie imię mu wymyśliłyśmy z Mamą, w tych ciężkich dniach potrafił zmusić nas do uśmiechu. On jeden, jedyny. Rudowłosy cocker spaniel, z piegami na mordce był niezawodnym pocieszycielem i towarzyszem. Biegał po parkach i lesie, pływał w jeziorze, zbierał z nami grzyby, zawsze obok. Mijały lata. Zaakceptował mego przyszłego męża, powitał z radością nowonarodzonego syna, tłukł się w huczącym maluchu z wózkiem i nocnikiem na dachu na Mazury. Ale czas jest nieubłagany. Gdy odszedł, pomyślałam, że to już ostatni. Nie znamy jednak wyroków losu. Ciężka, długoletnia choroba mojej Mamy i jej śmierć znów coś we mnie złamały. Potrzebne było kolejne ucho.
Flapunzio był, śmieliśmy się, posokowcem bałuckim podobny nieco do jamnika, z aksamitnymi do niemożliwości uszami, krzywymi łapami i fantazyjnym ogonem. Czarny, podpalany. Po kilku dniach słuchania Beethovena doszedł do siebie. Uszy podniosły się, ogon zawinął do góry, ruchy stały się sprężyste, kocie. Wskakiwał na parapet, skąd uwielbiał obserwować świat. Był raczej psem miejskim, choć łaskawie zgadzał się na wyjazd na wakacje. Spacery tolerował, nie mogły być jednak zbyt długie. Najważniejsza i tak była czekająca na niego pełna miska. Nie należał do psów przytulnych, chadzał własnymi ścieżkami, pozostawił po sobie pogryzione krzesła, przedziurawione na wylot drzwi, że nie wspomnę o podartych rękawiczkach, skarpetach, torbach czy ścierkach. Trauma porzuconego psa schroniskowego twierdzili specjaliści. Miał charakterek. Lubił komentować nasze dyskusje wielce wymownym uaaa lub pogardliwym chrząkaniem. Przewroty polityczne traktował z dystansem. Ironicznie popatrywał na przywódców narodu. Przeczytał kilka tomów Prousta. Długo nie szeptałam mu niczego do ucha, bałam się o własne. Złagodniał dopiero pod koniec życia. Na Mazurach, specjalnie dla niego, wyszukaliśmy domek z ogródkiem, by miał gdzie kuśtykać. Stawał się coraz bardziej bezbronny, znoszony i wnoszony na rękach, wtulał się we mnie z ufnością. Odchodził. Dał nam czas na długie pożegnanie.
Jest ciężko. Nikt już nie kręci się po kuchni, nie trąca nosem. Nie chrapie podczas ważnego expose. Nie wskakuje na kolana, chcąc odwrócić uwagę od dramatycznych przekazów, jakimi wciąż bombardują nas media. Nie wyprowadza na spacer, by można było ochłonąć od rewelacji związanych, na przykład, z TW Bolkiem. Flapku. Flapsonie. Flapmanie. Tego nie robi się człowiekowi.