Lato z Proustem – Poznajesz to zdjęcie? Tajemnice czasu [PISZĘ, WIĘC JESTEM – JOANNA SIKORZANKA]
Skończyłam czytać “W poszukiwaniu straconego czasu”. Za mną 3880 stron powieści. Była ze mną na Mazurach – w lesie i nad jeziorem. W Łodzi – na balkonie i w wannie (III tom przytopił się nieco…). Dwa ostatnie (VI i VII) mają pogryzione okładki – mój pies przynosił mi je w zębach.
To czytanie zajęło mi kilka tygodni – lekturę zaczęłam pod koniec czerwca, skończyłam na początku września. Nie byłam taką ryzykantką, jak ci, którzy odpowiedzieli na pytanie administratora jednej ze stron internetowych – Czy przeczytasz “W poszukiwaniu straconego czasu” w 10 dni za 1250 złotych ?- i zgłosili się do “szybkiego czytania”.
Nie musiałam się spieszyć, ale przewracając kolejne kartki powieści myślałam o tym, jak bardzo spieszył się Marcel Proust, by ją ukończyć. Postępująca choroba odbierała mu siły; najpierw w mieszkaniu przy bulwarze Hausmanna, a potem przy rue Hamelin, w pokoju wyłożonym korkiem, okadzanym ziołami przeciw astmie, trwał wyścig z czasem.
CZAS. Można powiedzieć, że to on jest główną osią powieści. To w jego poszukiwaniu pisarz rozpoczyna swą wędrówkę, by na koniec go odnaleźć. I PAMIĘĆ, dzięki której staje się to możliwe.
Musiałem znowu zejść w siebie – pisze Proust – po to, by usłyszeć krok moich rodziców odprowadzających pana Swanna, a także dźwięk odskakujący, żelazisty, niestrudzony, krzykliwy i chłodny dzwoneczka, który zwiastował, że nareszcie pan Swann poszedł i mama przyjdzie na górę […] chociaż dźwięki te mieściły się tak daleko w przeszłości. Pisarz ma świadomość istnienia “wewnętrznego dziecka”, które tak naprawdę nie opuszcza nas nigdy. Pisząc te słowa był nie tylko umierającym, dojrzałym pięćdziesięcioletnim mężczyzną, ale także chorowitym, kilkuletnim chłopcem czekającym na pocałunek matki przed snem i rozpaczającym, że ona nie przychodzi. Jak pisze biograf autora “W poszukiwaniu…” – George D. Painter – “Odtąd, ilekroć przyszła ucałować go na dobranoc, zawsze nienawidził jej za to, że mu raz tego pocałunku odmówiła”, i choć potem, gdy zmarła, wybaczył jej , to jego “łkanie nigdy nie ustało”. Można powiedzieć, że bohater powieści, a także sam pisarz, pielęgnuje w sobie pamięć tych chwil, powraca do nich nieustannie. Istniejemy tylko przez to, co posiadamy – mówi – a posiadamy tylko to, co rzeczywiście mamy przed sobą; i ostrzega – jak wiele […] naszych wspomnień, nastrojów, myśli opuszcza nas udając się w daleką podróż, gdy je tracimy z oczu! Trzeba je więc zachować, choć niektóre z nich mogą ugodzić boleśnie, jak to, które przyszło wraz z odsunięciem przez Franciszkę stor przy oknie – […] rozdzierał mnie wewnętrznie promień dawnego słońca, w którym oglądałem piękną, nową fasadę kościoła w Bricqueville, kiedy Albertyna rzekła mi: “Jest odrestaurowana […] Pójdziemy sobie jutro do Saint-Martin-le-Vetu, a pojutrze…” Jutro, pojutrze… to była przyszłość wspólnego życia […] moje serce wyrywa się ku niemu, ale jego już nie ma, Albertyna nie żyje. Proust w ostatnim tomie powieści niejako odkrywa tajemnicę swego pisarstwa, a zarazem czasu, który jest dla niego tak istotny. Pisze o konieczności zastąpienia psychologii dwuwymiarowej rodzajem psychologii przestrzennej , dzięki czemu – pamięć wprowadzając przeszłość w teraźniejszość i nie modyfikując jej, to znaczy pozostawiając ją taką, jaką była w momencie, kiedy była teraźniejszością, redukuje do zera ów wielki wymiar Czasu, wedle którego urzeczywistnia się życie.
Jak pisze Dorota Grupińska z Wydawnictwa MG, w którym ukazują się kolejne tomy tego niezwykłego cyklu – “W poszukiwaniu straconego czasu stało się zapisem swoistej wędrówki autora pod powierzchnię rzeczywistości, a zarazem pod prąd realiów pospiesznego życia, wbrew dominującym współczesnym narracjom, pod powierzchnię świata, by poprzez często drobiazgowe opisy jego codziennych ceremoniałów, z uporem docierać do wciąż poszukiwanego sensu istnienia, by zanurzać się w wielorakiej introspekcji i wspomnieniach niosących intensywne smaki i zapachy świata dzieciństwa i młodości”. Używałem teleskopu – pisze Proust – żeby uchwycić rzeczy w istocie maleńkie, dlatego jednak iż były bardzo oddalone i każda z nich stanowiła odrębny świat. Dodaje też, że mimowolna pamięć ciała może okazać się w tych poszukiwaniach czasu bardzo przydatna, bowiem nogi i ręce są pełne odrętwiałych wspomnień. Arcydzieło Prousta krytyk Jan Błoński nazywa “powieścią o kompozycji kołowej”, na końcu utworu bowiem jej bohater, spisujący wspomnienia całego życia, odsyła nas do początku cyklu; kończąc więc VII tom możemy powrócić do I, zanurzyć się w czasie odzyskanym, odnalezionym i raz jeszcze zachwycać się, razem z małym chłopcem, różowymi i białymi głogami w Combray czy podziwiać białą sonatę i różowy septet Vinteuila. Możemy też być czytelnikami samych siebie, gdyż – jak pisze Proust – książka będzie tylko rodzajem szkieł powiększających, jak soczewki, które podawał nabywcy optyk w Combray.
Czy to przypadek, że w charakterze zakładki do książki wybrałam – bez patrzenia! – z wielkiego pudła ze zdjęciami, wspomnienie sprzed ponad 50. lat, z Mazur? Fotografię przedstawiającą moich, nieżyjących już, bliskich – Brata i Rodziców? I jeszcze te słowa na odwrocie, skreślone ręką mojej Mamy, które przypłynęły do mnie z przeszłości – Poznajesz to zdjęcie? Ale ryby brały, co? Mój czas odnaleziony.