Lato z Proustem – Wieża Eiffla i Łuk Triumfalny [Piszę, więc jestem – Joanna Sikorzanka]
Przyznam, że w żadnym z tomów “W poszukiwaniu straconego czasu” nie natknęłam się na wzmiankę o Wieży Eiffla, co trochę mnie dziwi, bowiem wzniesiona w 1889 roku konstrukcja stała się przedmiotem gorących sporów.
Licząca ponad 300 metrów wysokości żelazna dama wzbudzała obawy – wieszczono, że kolos runie, a tragedia ta pochłonie setki ofiar. Krytykowano jej wygląd, nazywając ją nieudaną latarnią uliczną i fabryczną rurą. Emil Zola określił ją mianem merkantylnego płodu, a Guy de Maupassant oświadczył, iż działa mu na nerwy. Pisał też, że… jada posiłki w mieszczącej się w niej restauracji, gdyż to jedyne miejsce, z którego jej nie widać. W dzienniku “Le Temps” ukazał się “Protest artystów”, którzy zwracali uwagę na to, że monstrualna wieża […] swym barbarzyńskim ogromem przytłacza Notre-Dame, Saint-Chapelle, Tour Saint-Jacques – wszystkie nasze upokorzone pomniki. Wśród widniejących pod protestem nazwisk znajdziemy wspomnianego de Maupassanta i Aleksandra Dumasa, są malarze – Leon Bonnat i Ernest Meissonier, kompozytor – Charles Gounod, rzeźbiarz – Eugene Guillaume, poeci – Leconte de Lisle czy Sully Prudhomme. Urodzony w 1871 roku Marcel Proust miał wtedy 18 lat i nie był jeszcze tym Proustem, jego nazwisko nie mogło znaleźć się wśród krytykujących Wieżę Eiffla luminarzy, ale z pewnością wznoszącą się na Polu Marsowym budowlę znał, nie poświęcił jej jednak uwagi w swej powieści. Dlaczego? Ignorował ją? Wydawała mu się nieważna? Nie pasowała do poszukiwań straconego czasu? Jego uwagę zwracał raczej pałac Guermantes, z którego można było dostrzec krytą czerwoną dachówką wieżyczkę remizy, gdzie margrabia de Frecourt trzymał powozy, [i która] kończyła się iglicą wyższą, ale tak cienką, że nie zasłaniała nic i przywodziła na myśl ładne, dawne budowle szwajcarskie, które strzelają w górę, samotne u stóp gór.
Czy można sobie wyobrazić, aby Proust w podobny sposób opisał stalowego olbrzyma nad Sekwaną? Nie ta estetyka? A może, w głębi duszy, miał nadzieję, że wieża zniknie za jakiś czas i przestanie szpecić Paryż? Takie były przecież plany – po 20 latach miano ją rozebrać, ale jej konstruktor, inżynier Gustaw Eiffel, nie chcąc do tego dopuścić, założył na wieży laboratorium aerodynamiczne i meteorologiczne, potem też na jej szczycie umieszczono telegraf bez drutu, co ostatecznie przesądziło o jej przydatności. Wrosła w krajobraz, stała się obiektem militarnym i symbolem stolicy, a nawet całej Francji. Dumna, niezależna – gdy w czasie okupacji niemieccy żołnierze zawiesili na jej szczycie flagę ze swastyką, wiatr zerwał ją po kilku godzinach powiewania nad Paryżem… O jej atrakcyjności turystycznej nie trzeba chyba przekonywać – szacuje się, że zwiedziło ją już ponad 200 mln osób, wejście na któryś z jej tarasów widokowych to obowiązkowy punkt programu przybywających do Paryża wycieczek. I ja tam byłam, podziwiając z dwustu siedemdziesięciu kilku metrów niezapomniany widok, który pozostaje w pamięci. Piszę dziś o niej, bowiem jej historia przypomina trochę dzieje warszawskiej budowli, która w tym roku świętuje swoje 60. urodziny – mowa oczywiście o Pałacu Kultury i Nauki, zwanym niekiedy Pekinem.
Ukazała się właśnie w Wydawnictwie Czarne książka “Jako dowód i wyraz przyjaźni. Reportaże o Pałacu Kultury” przypominająca losy tego – jak pisał o nim Tadeusz Konwicki – pomnika pychy. Jedni zachwycali się jego strzelistą bielą, inni porównywali go do zapleśniałego szaletu; jedni sławili ten dar imienia Józefa Stalina, pisząc – jak Jan Brzechwa – że będzie trwał jak przyjaźń radziecka, inni nie mogli znieść tego, że w stolicy w ten sposób honoruje się kolejnego okupanta. Lata jednak mijały i Pałac, jak niegdyś Wieża Eiffla, wrastał w pejzaż miejski. Chodzono na koncerty do mieszczącej się w nim Sali Kongresowej, młodzież uczyła się pływać w pałacowym basenie, w wielu salach odbywały się zajęcia np. z fizyki i astronomii, ja sama bywałam bardzo często na kolejnych premierach w mieszczącym się w tym gmachu Teatrze Dramatycznym, miałam też okazję uczestniczyć w światowym kongresie esperantystów, jaki tam zorganizowano, na którym gościł wnuk Ludwika Zamenhofa. Nawet wspomniany Tadeusz Konwicki, który uczynił to miejsce bohaterem mrocznych wydarzeń w swoich powieściach, chętnie bywał na tarasie widokowym PKiN, bo – jak mawiał – przy dobrej pogodzie widać stamtąd Wilno… Pałac stał się bohaterem wielu filmów ( najbardziej lubię scenę z “Misia” Barei, w której Ryszard Ochódzki spotyka się z – jeżdżącym dla kuracji windą – ministrem Złotnickim – rewelacja!), wysyłano do niego listy (sic!) – Kochany pałacu, pomóż mi […] rzucił mnie mąż i pisano o nim świetne reportaże. Jeden z nich Hanna Krall, w 20 lat po wybudowaniu Pekinu, zaczęła tak – Pałac […] składa się z 3 tys. izb, 40 mln cegieł, 2 mln metrów kabli i rur i 20 tys. żyrandoli – strach pomyśleć, ile do pilnowania!
Z okazji jubileuszu Pałac doczekał się wielu miłych słów i wspomnień, nie zabrakło jednak i powracających propozycji, by go zburzyć, gdyż – jak pisze “Gazeta Polska” – III RP skończy się, gdy płyty z Pałacu Kultury zostaną użyte przez budowniczych Łuku Triumfalnego Bitwy Warszawskiej… No cóż, jak mawiał Seneka – Alternae sunt vices rerum.