Lato z Proustem – W stronę Warszawy [Piszę, więc jestem – Joanna Sikorzanka]
W ostatnich dniach moje myśli biegną w stronę Warszawy. Znów sięgam do wydarzeń, które miały miejsce w sierpniu i wrześniu 1944 roku.
Warszawa zawsze była dla mnie ważna, ciągle się o niej w domu mówiło, moja Mama była warszawianką i mimo że całe swoje powojenne życie spędziła w Łodzi, tak naprawdę sercem była tam, podobnie Babcia. Wysłuchiwałam opowieści o warszawskich ulicach, domu przy ulicy Koszykowej, szkole Zofii Wołowskiej, parkach, kinach, kawiarniach. To stąd się wzięło moje zainteresowanie okresem międzywojennym – Warszawa jawiła mi się jako cudowne miejsce, w którym można było spotkać w Łazienkach przechadzającego się Piłsudskiego, w sklepie z kawami wybrać sobie odpowiedni gatunek kawy (nie bardzo zresztą rozumiałam o co chodzi, w PRL-owskich sklepach była tylko kawa select, i to nie zawsze), w kabarecie zobaczyć Ordonkę; obie moje prace dyplomowe – na polonistyce i na dziennikarstwie (w Warszawie!) poświęciłam tym czasom właśnie. No i oczywiście Warszawa wojenna – bohaterska, nieugięta, z tajnymi kompletami, akcjami podziemia i Powstaniem Warszawskim. Chciwie słuchałam wszystkiego, co wiązało się z walkami powstańczymi, kupowałam książki, zachwycałam się wierszami K.K. Baczyńskiego i… marzyłam o tym, aby oddać życie za ojczyznę, tak jak powstańcy. Miałam nawet pretensje do Babci, że wyjechała z moją Mamą do znajomych na wieś i tym samym uniemożliwiła córce, harcerce, uczennicy szkoły, która miała na sztandarach wypisane – Bóg i Ojczyzna oraz Trzeba naprzód iść i świecić, uczestnictwo w powstaniu. Pytana o to, dlaczego tak zrobiła, odpowiadała, że została jej już tylko ona; syn – student zginął zastrzelony w łapance, męża i synową wywieziono do Auschwitz. Nie rozumiałam tego – udział w powstaniu wydawał mi się czymś obowiązkowym. Dopiero potem, po wielu, wielu latach podziękowałam jej.
Nie zachwycam się już filmami pokazującymi młodych żołnierzyków, którzy idą w bój. Nie porywają mnie pieśni o morowych sanitariuszkach i chłopcach od Parasola. Już nie. Czuję smutek i ból. Im dłużej żyję, im więcej mam przeczytanych książek i artykułów, przejrzanych dokumentów dotyczących powstania, tym bardziej myśli moje są mroczne. Bilans powstania jest wstrząsający: poległo około 16 tys. żołnierzy AK i innych formacji powstańczych, zabito blisko 180 tys. cywilów, mieszkańców Warszawy – część z nich zginęła w czasie samych walk i bombardowań, część została brutalnie zamordowana przez Niemców, przypomnijmy chociażby eksterminację Woli i Ochoty – jednego tylko dnia, 5 sierpnia, wymordowano tam około 45 tys. kobiet, mężczyzn i dzieci. W jednej z powojennych kronik filmowych pokazano wywożenie na cmentarz 12 ton szczątków tych ofiar, tego nie da się zapomnieć. Według raportu gen. Ericha von dem Bacha – Zelewskiego, który został (po gen. Reinefahrcie) dowódcą sił pacyfikujących Warszawę, Niemcy stracili 1570 żołnierzy… Czy powstanie było nieuniknione? To pytanie powraca w wielu dyskusjach, publikacjach. Historycy odwołują się do różnych dokumentów. Padają słowa o honorze, bohaterstwie, pragnieniu wolności. Swoimi wspomnieniami dzielą się z nami ci, którzy w Powstaniu Warszawskim uczestniczyli – są wśród nich przekonani o konieczności jego wybuchu, są jednak i inni, jak Stanisław Likiernik, jeden z ostatnich żołnierzy Kedywu, który w wywiadzie – rzece “Made in Poland”(Wyd. Wielka Litera) twierdzi, iż był to błąd. Przytacza też słowa płk. Kazimierza Iranka – Osmeckiego Hellera, szefa wywiadu AK, który uznał rozpoczęcie powstania za bezcelowe, wiedział bowiem, że sowieckie natarcie na Warszawę opóźnia się, a na zachodnich sojuszników nie ma co liczyć. Było to 31 lipca 1944 roku rano. Tego samego dnia, po południu, odbyło się kolejne spotkanie dowódców AK, na które Iranek – Osmecki przybył trochę później, już po wydanym rozkazie o rozpoczęciu działań następnego dnia. Podobno nakłonił do podjęcia takiej decyzji gen. Tadeusza Bora – Komorowskiego gen. Antoni Chruściel Monter, który przekazał informacje o radzieckich czołgach widzianych na Pradze. Tyle tylko, że były to czołgi z Dywizji Pancerno – Spadochronowej Herman Gring… Jak czytamy we wspomnianej książce na opinię szefa wywiadu – Popełnił pan błąd, panie generale, Bór – Komorowski miał osunąć się na krzesło, szepcząc – Za późno, nie możemy nic poradzić, co robić, co robić… Powstanie było błędem, klęską, tragedią powtarza Stanisław Likiernik, powstaniec odznaczony orderem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych, literacki pierwowzór Kolumba z powieści Romana Bratnego.
Tysiące zabitych, rannych, wypędzonych. I miasto, które praktycznie przestało istnieć. Proces jego umierania przejmująco opisał Miron Białoszewski w swoim “Pamiętniku z powstania warszawskiego”. Kamienica po kamienicy, rozpadające się, osuwające w nicość. Warszawa zdradzała się ze wszystkich swoich sekretów – pisał – Już się zdradziła – nie ma co ukrywać. Już się sypnęła. Wkopała. Ocenia się, że w wyniku bezpośrednich działań wojennych zniszczone zostało około 25 procent przedwojennej zabudowy miasta, a po kapitulacji powstańców Niemcy przystąpili – zgodnie z rozkazem Hitlera – do planowego niszczenia reszty miotaczami ognia. Tak, warszawiacy nie mieli tego szczęścia, co paryżanie. W sierpniu 1944 roku w stolicy Francji ruch oporu i sami mieszkańcy rozpoczęli powstanie, byli w niezłej sytuacji, bo mogli liczyć na francuskie wojsko, które przyszło im z pomocą, ale los Paryża do samego końca wisiał na włosku, miasto zostało zaminowane i miało wylecieć w powietrze, razem z wieżą Eiffla, Notre Dame i Panteonem. W ostatnim momencie hitlerowski gubernator Paryża, gen. Dietrich von Choltitz – jeśli wierzyć Volkerowi Schlndorffowi, reżyserowi filmu “Dyplomacja”, na skutek dyplomatycznych zabiegów szwedzkiego konsula Raoula Nordlinga – rozkaz zniszczenia miasta odwołał. Czy Warszawa miała taką szansę? Zachodnich aliantów obok nie było, Sowieci zwlekali z wejściem do walczącego miasta, żołnierze WP, którzy przekroczyli linię Wisły nie poradzili sobie, zginęło ich około 3,5 tysiąca. Ale przecież gen. von dem Bach 18 sierpnia wysłał swych parlamentariuszy z propozycją kapitulacji i obietnicą praw kombatanckich… Może gdyby na to przystano moja Babcia i Mama nie zastałyby na miejscu swojego domu przy ulicy Koszykowej gruzów i popiołu? Walki powstańców trwały tam do samego końca, żołnierze ze zgrupowania kpt. Golskiego dzielnie stawiali opór przy barykadzie w pobliżu ulicy Lwowskiej i wsławili się zestrzeleniem niemieckiego snajpera, który zabił 8 września – z premedytacją – kilkuletnią Lusię. W październiku barykada przestała istnieć, podobnie jak kamienice na Koszykowej. Babcia i Mama nie miały już nic.
A Proust z jego Paryżem i straconym czasem? Ciągle go czytam.