Lato z Proustem – z Balbec do Kiełbonek [Piszę, więc jestem – Joanna Sikorzanka]
Lato w pełni – bohater “W poszukiwaniu straconego czasu” wyjeżdża nad morze, do Balbec.
Będzie pan miał wyścigi, regaty, same rozkosze – zachwyca się lekarz, który zalecił mu tę podróż. Gdybym mógł się tylko wyrwać na tydzień, aby odetchnąć morskim powietrzem – wzdycha z zazdrością. Wszystko gotowe, bagaże spakowane, zresztą, tak naprawdę troszczy się o nie służba, podróżnicy udają się na dworzec. To paryski Saint-Lazare, który bohaterowi powieści wydaje się zapowietrzoną jaskinią wiodącą […] do tajemnicy. Ogląda jego oszkloną halę, która roztaczała nad rozprutym miastem niebo surowe i brzemienne – brzmi jak horror, prawda? Ale jaki to horror w porównaniu z tym, z czym spotykali się podróżujący w latach 60. XX wieku z dworca Łódź – Kaliska! Krzywe schody na perony, zapowiadający godziny odjazdu pociągów głos, którego nie można było zrozumieć, brudne, lepkie ławki w poczekalni i – chyba najbardziej traumatyczne przeżycie mojego dzieciństwa – ubikacja (nie odważę się nazwać tego toaletą), czyli dziura w podłodze z miejscami po obu jej stronach na stopy… O ile pamiętam, przetrwała w tym samym miejscu do lat 70., a może nawet 80.? Czy może to ktoś potwierdzić? Każda podróż na wakacje, gdzieś dalej, była szkołą przetrwania. Najpierw – zdobywanie biletów i brudny dworzec, potem – wciskanie się do zatłoczonego pociągu, w którym upychaliśmy się razem z bratem i rodzicami, jazda przez 8-10 godzin z ogromnym worem z brezentu spiętym na kłódkę, często na korytarzu, z plączącym się pod nogami psem. Pewnie, w końcu dotarcie do celu wynagradzało to wszystko, ale przecież potem czekał nas powrót… Często z nieproszonymi gośćmi, na przykład pchłami, które uwielbiały zaszywać się w pluszowych obiciach kolejowych ławek. My, dzieci, jakoś to znosiliśmy, na ogół przesypiając czas podróży, ale myślę, że dla dorosłych było to wyzwanie – wszystko ogarnąć, nie poddać się. Potem już było łatwiej, pojawił się samochód, jeden, potem drugi, podróżowanie stawało się pomału przyjemnością.
Bohater powieści Prousta trosk takich był pozbawiony, a przynajmniej autor o nich nie wspomina. Poza tym – od dźwigania wszystkiego byli bagażowi, od urządzania życia w innym miejscu i zaciągania zasłon w pokoju – nieoceniona Franciszka. Pozostawały więc spacery brzegiem morza, tenis, kasyno, spotkania w cukierni no i zwracanie uwagi na etykietę – z kim się pokazać, czyje nazwisko wymówić, przy którym stole usiąść w hotelowej restauracji, komu złożyć wizytę… rany, jakie to musiało być nudne! Jedyne, co mnie pociąga w tych nadmorskich wakacjach w Balbec, to czytanie książek i rozprawianie o nich, no i widoki, jak ten, z okna hotelowego pokoju bohatera – w ciemnozielonym szkle wzdymanym krągłymi falami, morze […] strzępiło na całej głębokiej skalistej obwódce zatoki upierzone trójkąty nieruchomej piany, cieniowanej z delikatnością pierza lub puchu rysowanych przez Pisanella, i utrwalone ową biała emalią, niezmienną i pienistą, jaka wyobraża warstwę śniegu na szkłach Gallego.
Balbec, ta nazwa pojawia się w tomie “W cieniu zakwitających dziewcząt” wielokrotnie, ale – jak wyczytałam – jest fikcyjna, bowiem tak naprawdę chodzi o Cabourg, miejscowość położoną w Dolnej Normandii, w departamencie Calvados. Dlaczego Proust nie posłużył się prawdziwa nazwą? I czy wymyślił również stacyjki, jakie do niej wiodły, gdy jechało się nad morze kolejką? Incarville, Marcouville, Pont-a-Couleuvre, Saint-Mars-le Vieux czy Arambouville? Sądzę, że znawcy twórczości autora “W poszukiwaniu straconego czasu” znają odpowiedź na to pytanie. Ja przywołuję te nazwy po to, by zderzyć je z nazwami miejscowości mijanych w drodze na Mazury, które brzmią z pewnością niemniej interesująco od tych francuskich. Takie chociażby Grzegórzki czy Jastrząbki, albo Waszulki i Napiwoda. Każda podróż w tym kierunku jest dla nas, nieodmiennie, pełna podziwu dla językowej inwencji polszczyzny – Zgniłocha, na przykład, że o Gągławkach czy Trękusku nie wspomnę. I jeszcze Kudypy i Parwółki, Gryźliny i Sząbruk, Pumpyleje i Chwalibogi, Zyndaki i Gązwa, Cudnochy i Onufryjewo, Świdwiborek i Charciabałda, Cierzpięty i w końcu Kiełbonki, z których już niedaleko do Zgonu. Zobaczyć Kiełbonki i umrzeć?
Uwielbiam tę podróżniczą lekturę przydrożną, tak jak uwielbiam Prousta. Czytanego pod jabłonką w Starych Jabłonkach.