Lato z Proustem – ranny szczebiot ptaków [Piszę, więc jestem – Joanna Sikorzanka]
Od tych słów właśnie, od rannego szczebiotu, rozpoczyna się trzeci tom “W poszukiwaniu straconego czasu”. Przeprowadzka do Guermantes tak wytrąciła z równowagi Franciszkę, służącą rodziny, przywykłą do porządków panujących w Combray, że niecierpliwił ją nawet ranny szczebiot ptaków. A jednocześnie Franciszka – czytamy w powieści – tęskniła za szpakami, które śpiewały – ale w Combray! – pod głogami i bzami.
Ptaki – o nich dziś będzie mowa. I to nie o tych literackich, ale tych, które towarzyszą nam na co dzień, nieraz tak dyskretnie, że nie zdajemy sobie z tego sprawy, że są obok. A gdyby ich zabrakło? Gdybyśmy nagle znaleźli się w świecie ich pozbawionym, wypełnionym tylko ludzkim gwarem, szumem samochodów czy tramwajów i dźwiękami płynącymi z mediów elektronicznych? Jesteśmy w stanie to sobie wyobrazić? Ja nie. Myślę, że nawet muzyka nie mogłaby ich zastąpić. Obudzić się rano bez gwizdu kosa? Nie słyszeć ćwierkających wróbli? Nie móc posłuchać sprzeczki srok, które chrapliwym kszrak – kszrak bronią swej zdobyczy? Nie towarzyszyć w spacerze kawce, trajkoczącej kjak – kau ? Nie liczyć wielokrotnego ku-ku kukułki, którą rzadko kiedy widzimy i nawet nie wiemy, że jest szaroniebieskim ptakiem o długim ogonie i ostro zakończonych skrzydłach? A ru-kuu -ku gołębi, towarzyszące nam, mieszczuchom, od zawsze? Kto ma szczęście i mieszka w pobliżu ogrodów, może usłyszeć też trele niepozornego słowika, a na wakacjach – mewę śmieszkę z jej kwa-arr czy rybitwę, kołującą ze swym charakterystycznym bitt- bitt. I jeszcze kaczki, niezgrabnie kolebiące się z boku na bok na lądzie i zwinnie pływające w wodzie. Uwielbiam siedzieć na pomoście nad jeziorem i obserwować je – mają niesamowite barwy, opalizujące w słońcu i kroplach wody, zanoszą się tym swoim kwa – kwa czy też buk – buk i baar, jakby śpiewały solówki w Metropolitan Opera. A cyraneczki, do których się podpływało bezszelestnie kajakiem, by ich nie spłoszyć i w nagrodę usłyszeć gliik lub ga – ga? No i jeszcze perkoz z czubkiem i jego głośne kochoch czy łabędź, który na przekór tego, że nazywany jest niemym, wydaje chrapliwe kiarr.
Gdy piszę te słowa, myślę nie tylko o moich spacerach po parku, wyprawach do lasu czy nad jezioro, ale również o wielu godzinach spędzonych z kimś, kto niezwykle interesująco o ptakach potrafił opowiadać. O Edwardzie Korneliuszu Trandzie, zwanym przez bliskich Wojtkiem, przyrodniku, który ptakom właśnie, choć nie tylko, poświęcił wiele publikacji. To z jego przewodnikiem kieszonkowym chodziłam po Puszczy Augustowskiej, próbując porównać to, co widzę w realu, z tym, o czym pisał. Gdy miałam wątpliwości, dzwoniłam do niego – Wojtku, co to może być? Siedzi na szczycie drzewa, ma brązowawe piórka i cętki na brzuszku, pięknie śpiewa. A w słuchawce słyszałam – No właśnie, to pewnie śpiewak, szkoda, że nie możesz zobaczyć, jak sprytnie rozbija muszle ślimaków, na kamieniu. Innym razem płynęłam łodzią, na wiośle usiadła mieniąca się barwami ważka – To pewnie żagnica – pospieszył z wyjaśnieniami – jest szmaragdowozielona? Gdy na leśnej ścieżce napotkałam chrabąszcza, który nie przypominał popularnego gnojownika, okazało się, że to prawdopodobnie liszkarz, z rodziny biegaczowatych, ale potrafiący też dobrze latać. Mieni się fioletowo ? – zapytał, siedząc w swym fotelu w Łodzi. Mieni, potwierdziłam stojąc pod świerkiem, dopiero co spadł z drzewa. Tak, to musi być on, bardzo pożyteczne zwierzę – dodał – zjada szkodniki. W innych naszych rozmowach pojawiały się też fruwające listkowce i zorzynki, szczerkliny i hurtnice, świtezianki i pałątki, koziółki i rzemliki. No i łacińskie nazwy, które o drżenie serca mogą przyprawić każdego poetę – emberiza citrinella, galerida cristata, sterna hirundo czy bufo bufo, która jest po prostu ropuchą szarą. Dzięki Wojtkowi świat pełen był motyli, skorupiaków, chrząszczy i ptaków. Mienił się i grał.
Na kolejne spotkanie z Wojtkiem nie mam już szans, odszedł w maju, kiedy wszystko rozkwita i pulsuje życiem. Mam nadzieję, że w ateistycznym niebie, do którego trafił towarzyszą mu stworzenia, o których pisał i opowiadał. Mam też nadzieję, że dotrą do Niego słowa z proustowskiej powieści – Przychodzi w życiu godzina […] kiedy znużone oczy znoszą już tylko jedno światło, to, które piękna noc, jak dzisiejsza, tworzy i sączy wraz z mrokiem; kiedy uszy nie mogą już słuchać innej muzyki prócz tej, którą gra blask księżyca na flecie milczenia. Gdzieś w połowie niewiadomego drzewa niewidzialny ptak siląc się skrócić dzień zgłębiał przeciągłą nutą otaczającą samotność; ale otrzymywał od niej odpowiedź tak jednomyślną, odzew tak nabrzmiały ciszą i bezruchem, iż można by rzec, że zatrzymał na zawsze chwilę, której bieg chciał przyśpieszyć.