Lato z Proustem – wakacyjna magdalenka [Piszę, więc jestem – Joanna Sikorzanka]
Zgodnie z obietnicą z ubiegłego tygodnia sięgam po powieść Marcela Prousta “W poszukiwaniu straconego czasu”, by przypomnieć – chyba najbardziej znany i wyeksploatowany – fragment odnoszący się do ciasteczek, które wyglądają jak odlane w prążkowanej skorupie muszli – magdalenek. To one sprawiły, iż autora tych słów wypełniła kosztowna esencja, a z filiżanki herbaty wyłoniły się miasto, owo zapomniane Combray i ogrody. Jak do tego doszło?
Przypomnijmy – oto fragment 1 rozdziału “W stronę Swanna” –[…] machinalnie podniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki. Ale w tej samej chwili, kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem, czując, że się we mnie dzieje coś niezwykłego. Owładnęła mną rozkoszna słodycz […] Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jego błahe, krótkość złudna […] I nagle wspomnienie zjawiło mi się… Tak się złożyło, że razem z powieścią Prousta czytam rozmowę Doroty Wodeckiej z Andrzejem Stasiukiem – “Życie to jednak strata jest”. Opowiadający o swoich podróżach, fascynacjach i wyborach Stasiuk mówi w pewnym momencie o pamięci zapachów i wykrzykuje – Jezu… Przejmująca magdalenka. Kiedy idę przez wiochę i czuję zapach gnoju, dymu z pieca, pylistej drogi, schnącego siana, to po prostu cios w serce. I jeszcze woń podsmażonej cebuli, gdy nadchodzi pora obiadu… Taka tęsknota się wtedy budzi, że aż trudno mi ją opisać.
Czytając to pomyślałam, że ciekawe byłoby zebranie różnych magdalenkowych wspomnień, a właściwie doznań, związanych z rozpoczętymi właśnie wakacjami. Poprosiłam o nie zaprzyjaźnionych poetów, pisarzy, tłumaczy. Oto one.
Zarzekający się, że to banalne, ale przecież magdalenka chyba z definicji musi być banalna, Maciej Świerkocki napisał – Moja wakacyjna magdalenka? To prawdziwa samotność czasami we dwoje – kiedy naprawdę można być sam na sam ze sobą i ze światem, myśleć, podejmować ważne decyzje, marzyć. W górach, w lesie, na łące, nad jeziorem, w knajpie. Zapach tatrzańskiego wiatru, rozgrzanego słońcem lasu po deszczu, świeżo zerwanej poziomki, lip na Krakowskiej w Kazimierzu. Bieszczadzka połonina, obłoki, niebo i pod nim nagła, krótka chwila przełomu jungowskiego, absolutnego, niepowtarzalnego, metafizycznego szczęścia, satori i nirwany razem wziętych. Delikatna mordka łani jelenia, jedzącej mi bułkę z ręki w Kościeliskiej. Gesty bezinteresownej sympatii ze strony obcych ludzi. I uwodzicielskie uśmiechy nieznajomych dziewczyn.
Marek Czuku z kolei twierdzi, że jego magdalenka nazywa się białe wytrawne wino, nie pamiętam już jakiej marki. Było ciepło, ale tak w sam raz, jak lubię. Jakaś miła kafejka blisko Parku Łazienkowskiego i bardzo ugrzeczniony kelner (oni zawsze są bardzo ugrzecznieni). W piwnicy odchodziły modne w tym sezonie tańce. Twój jasny i lekki śmiech powiedział mi, że nic się nie kończy, że to właśnie teraz.
Zaskoczony mą prośbą Andrzej Wołosewicz przysłał kilka zdań, które powstały jakiś czas temu, gdy pisał o tym, że jest “Nie stąd” – Ja na przykład nie umiem opisywać krajobrazu. Mam w sobie takie piękna widzenie, które nijak nie chce mnie opuścić. Przesiąknięte jest dzieciństwem nad Czarną Hańczą, lodem łamiącym się pod bratem i corocznym widokiem gołodupców na pobliskiej bindudze. Potem to samo z bagnami nad Biebrzą, z których wrosłem już wprost w Warszawę, by od trzydziestu kilku lat wiedzieć, że jestem nie stąd.
I jeszcze Jerzy Jarniewicz i jego pamięć dotyku, obrazów – Moją magdalenką w wakacje jest piaszczyste dno zimnego strumienia, które wyczuwam bosą stopą. A potem rusza już cała rekwizytornia pamięci: ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, świerszcze po zachodzie słońca, białe makatki z niebieskim napisem “Jak ja ugotuję, to dobrze smakuje”, oblepione źdźbłami zbóż skorupki jaj, Wielki Wóz nad lasem.
Pora na moją magdalenkę, na coś, co sprawia, że słyszę szum przebywanych odległości, jak pisze Proust. Zapach benzyny, który poczułam w małej uliczce niedaleko naszego domu. To tam stał samochód, który miał przewieźć nas i naszą łódź motorową na wakacje, czyli na Mazury. Była 6 rano. Nie chciało mi się wstać, ale kiedy mój brat, Jurek, przypomniał mi, że jedziemy do Zwierzewa, dostałam skrzydeł u ramion. Mazury to było miejsce, o którym się marzyło cały rok. A więc samochód w małej uliczce, zapach paliwa, motorówka – duma taty – już zapakowana i teraz my – panie z przodu, w szoferce, czyli mama i ja, panowie z tyłu, z łodzią, czyli tata i brat. No i jeszcze pies. I potem, jak zawsze, wyśniony sen. Jezioro – czy może być piękniejsze? Las, w którym mój brat znajdował rydze – nie ma innego takiego! Rybaczówka, w której czekano na nas co rok – z szopą pełną sieci, tajemniczymi schowkami w wodzie na złowione ryby, taflami lodu przechowywanymi w trocinach pod lasem, sadem, w którym rosły, dające najlepsze na świecie owoce, jabłonie. Wijące się w piasku strużki deszczu. Wyprawy łodzią i kajakiem, czasem ryzykowne, jak ta, kiedy samotnie z bratem wracaliśmy przez jezioro do domu podczas szalejącej burzy – potem było zawijanie w koce, kogel-mogel, jakaś książka. I to wszystko od zapachu benzyny, który pojawił się, przypadkiem, w powietrzu… Kiedy po śmierci osób […] z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak […] dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymią budowlę wspomnienia.