Zońka wariatka czyli moda w PRL [Piszę, więc jestem – Joanna Sikorzanka]
Dłuższe przebywanie na tym świecie ma swoje minusy, ale i plusy. Pamięta się więcej. Jedni uważają to za zbędny balast, inni cenią ową pamięć, bowiem daje szerszy ogląd rzeczywistości, jest szansa na porównanie okresu minionego i obecnego.
![Zońka wariatka czyli moda w PRL [Piszę, więc jestem - Joanna Sikorzanka] 1 13133 830fda0eb65441509551020228b443f2](/wp-content/archiwum/files/13133-830fda0eb65441509551020228b443f2.jpg)
Takie myśli towarzyszyły mi przy lekturze książki Aleksandry Boćkowskiej “To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL”, która ukazała się właśnie w Wydawnictwie Czarne. Autorka – dziennikarka związana również z tzw. pismami modowymi, pokusiła się o nakreślenie obrazu PRL-owskiej rzeczywistości, pełnej niedostatków, ale też i różnorodnej. Brzmi to może trochę paradoksalnie, ale istotnie tak było – Polacy nie dali się zuniformizować i choć wiązało się to z niemałym wysiłkiem, przeciwstawiali się szarzyźnie i bylejakości. Owszem, większość zdana była na państwowe zakłady odzieżowe i domy towarowe, ale od czego pomysłowość? Kupowane w cedetach ubrania były przerabiane, na bazarach kwitł handel rzeczami, które trafiały do nas z krajów zachodnioeuropejskich i Stanów Zjednoczonych, no i przede wszystkim swoją inwencją popisywali się krawcy. To prawda, trudno było zdobyć dobry materiał, ale gdy się to już udało, pole do popisu było ogromne. Sama pamiętam pokój mojej cioci, dosłownie zaścielony różnym wykrojami, maszynę do szycia i te dyskusje, czy karczek ma być taki czy taki, jakie fałdy, skos czy długość. Wykroje pochodziły z zagranicznych magazynów, które – jakimś cudem – docierały do nas, ale nie tylko. W sukurs przychodziły też krajowe pisma, takie jak “Moda i Życie Praktyczne”, “Kobieta i Życie” czy “Przyjaciółka”.
Wiele wskazówek dotyczących mody czy – jak powiedzielibyśmy dziś – dizajnu, znaleźć można było w miesięczniku “Ty i Ja”, który ukazywał się w latach 1960-1973, a którego koncepcję graficzną stworzył Roman Cieślewicz, potem związany z paryskimi pismami “Elle” i “Vogue”. Na okładce pierwszego numeru “Ty i Ja” umieszczono sylwetki kobiety i mężczyzny siedzących na fotelach zaprojektowanych przez Romana Modzelewskiego, późniejszego rektora łódzkiej PWSSP. Pochodzący z 1958 roku, kultowy dziś fotel RM58, o ponadczasowej, awangardowej formie, kilka lat temu znów podbił rynek. Kolejnym podpowiadaczem w sprawie gustu był tygodnik “Przekrój”, który przynosił nowinki ze świata, nie tylko w dziedzinie mody. To tam właśnie, przez wiele lat, swoją stała rubrykę redagował Barbara Hoff, twórczyni swoistego imperium mody, jakim był Hoffland. Podczas studiów w Warszawie wielokrotnie odwiedzałam stoiska Domów Centrum, by upolować jakieś niezwykłe w kroju spodnie czy fikuśną bluzkę. Do dziś – nie do wiary! – mam jedną z nich, bawełnianą, w kolorze cegły, z rozcięciem z przodu i podwijanymi rękawami. “Moda jest ważna, gdy o coś walczy” – te słowa Hoff przytacza autorka w swojej książce. O co walczyła wtedy? O własny, niepodrabialny styl, fantazję, swego rodzaju wolność, którą czuło się w świetnie skrojonych kurtkach czy barwnych koszulach z niezłych tkanin. To była moda dla młodszych, starsi chadzali do Mody Polskiej lub łódzkiej Telimeny, która miała swe salony w całej Polsce. Założona w 1958 roku, oszałamiała, niezwykłymi na tamte czasy, sukniami balowymi i coctailowymi. Kierująca nią Zofia Sprudin sprowadziła – jak pisze Aleksandra Boćkowska – najlepsze plastyczki. To tam, w 1968 roku, pokazały się pierwsze spodniumy i spodnie dla kobiet, niezbyt chętnie jeszcze wówczas przyjmowane przez polskie społeczeństwo, głównie panów… Jak wspomina Zonia Pionk, jedna z projektantek w Telimenie, potem pojawiły się wzorzyste tkaniny z ręcznie malowanymi przez plastyczki wzorami – motylami, ptakami, piękne. A samą Zonię, w latach 70. studentkę projektowania ubioru w łódzkiej PWSSP tak opisuje autorka książki – “Dworzec w Koluszkach, ona wraca z Trzebini i musi złapać warszawski pociąg do Łodzi. Na schody nad peronami wdrapuje się w takim stroju: maksymalnie rozszerzone niebieskie dzwony, niebieski płaszcz do pól łydki (kołnierzyk w karczek, różowy), różowy kapelusz i własnoręcznie zaprojektowane wysokie buty na koturnach. Koledzy, którzy siedzą w pociągu i patrzą, jak biegnie w tym wszystkim, dźwigając wielką torbę, pękają ze śmiechu. Zońka wariatka […] dla mody zrobi wszystko”.
Takich wariatek i wariatów było więcej. Przypomnijmy niektóre nazwiska – Grażyna Hasse, Magda Druri, Ewa Wojniak, Anna Batory, Kalina Paroll, Janina Perlińska, Anna Skórska czy wreszcie Jerzy Antkowiak z Mody Polskiej, który w latach 70. zaprojektował przezroczyste spodnie dla mężczyzn. No i miejsca, gdzie powstawały nietuzinkowe kreacje – Cora, Damina, Pabia, Latona, Sira, Wólczanka, Próchnik. Niektórych już nie ma, inne istnieją do dziś, w posttransformacyjnej rzeczywistości. Wiele z tych firm, a może nawet większość, związana była z Łodzią i pobliskimi miejscowościami, jak Brzeziny, Pabianice czy Sieradz. To do Łodzi, przypomnijmy, w latach 70. i 80., przyjeżdżało się na zakupy, praktycznie z całej Polski; podobno nawet rozkłady jazdy pociągów były tak ustalane, by można było zdążyć ze wszystkim. Pamiętam, pamiętam…
“Odbiorcy mody mogą godzinami opowiadać, jak szyli, szukali, kombinowali tylko po to, by dobrze wyglądać – pisze Aleksandra Boćkowska – ale jej twórcy, z wyjątkiem Jerzego Antkowiaka i łódzkich plastyczek, mówią, że owszem ubrali pół Polski, ale przede wszystkim walczyli z systemem. Albo że wprawdzie sprzedawali ubrania, ale równie dobrze mogli sprzedawać kalafiory…” Takie to słodko – gorzkie. Nie do zrozumienia dziś, gdy mamy nadmiar wszystkiego i wszystko wolno. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.